„Antykruchość. Jak żyć w świecie, którego nie rozumiemy”

„Antykruchość. Jak żyć w świecie, którego nie rozumiemy”

N.N. Taleb, „Antykruchość”: to jedna z tych książek, do których człowiek jest zmuszony zajrzeć, choćby nawet niespecjalnie czuł potrzebę. Przyczyna jest prosta i nawet nie o jakość chodzi. Weszła do obiegu, narobiła zamieszania i na tyle się zadomowiła wokół nas, że co i rusz się ktoś gdzieś do niej odwołuje. No to trzeba jednak poznać.

Książka zadebiutowała w 2012 roku, więc i tak trochę mi zeszło zanim po nią sięgnąłem. Nie jest to przypadek. Raz, że świadomie daję książkom często szansę pokazać, co są warte z perspektywy filtra czasu. Dwa, że losy poprzedniego hitu Taleba tworzyły dodatkowy dystans. Tym hitem jest oczywiście „Czarny Łabędź”. Pisząc o jego losach mam na myśli to, co zostało z niego właśnie po filtrze czasu. A został… tytuł, czyli samo pojęcie Czarnego Łabędzia (które i tak nie jest jego autorstwa). Czyli tego, że czasem zdarzają się wydarzenia nieprzewidywalne dużej miary, które burzą dotychczasowy porządek i plany. Przyznam, że raczej to niewiele jednak, bo rzecz to jakby oczywista i wiadoma od zawsze. Za to zapominana systematycznie, fakt. Jednak przypomnienie jej, to jeszcze nie odkrycie. Sama nazwa jest jednak efektowna i chwała Talebowi za sprawne wzmocnienie jej obecności w naszym słowniku (gdzie zresztą jest już teraz nadużywana i odmieniana przez wszystkie przypadki na przemian z tą „wuką”, o czym pisałem tutaj, LINK oraz dodatkowo tutaj, LINK).

Opis Autora na obwolucie książki, czyli p. Taleba, jest na tyle zachęcający, że sięgałem po pozycję ze sporymi nadziejami. Z rozdziału na rozdział mina mi jednak rzedła. Na początku pocieszałem się, że to tylko takie nabieranie rozpędu i zaraz zacznie się to konkretne, a przede wszystkim to jakże oczekiwane przejście od „Wszystko jest bez sensu” do obiecanego w tytule „Jak żyć w świecie, którego nie rozumiemy”. Dojechałem w tej nadziei do strony 382 z 680 i… poddałem się. Doszedłem do wniosku, że jednak nie ma i nie będzie. Bo to zupełnie inna książka jest, niż i Autor i okładkowi recenzenci nam obiecali. Jaka? O tym poniżej.

Dla prostoty oddam mój odbiór w punktach:

– książka z kategorii OTW, czyli Ogólnej Teorii Wszystkiego. Autor, jakże odważnie, zakłada, że znalazł narzędzie do analizy właśnie wszystkiego, czyli dowolnych obszarów ludzkiej aktywności. Wypowiada się autorytatywnie o historii, medycynie, fizyce, ekonomii, polityce, prawie, kulturach, technice i wynalazkach i tak dalej. Gdy ktoś uważa, że zna się dogłębnie na wszystkim (!) i jest w stanie sam połączyć wszystkie kropki, które stworzyła ludzkość od zarania dziejów, to albo się, śmiem twierdzić, myli albo jest bogiem i wtedy nie podlega recenzji. Przy okazji: Taleb nie dzieli książki na rozdziały, tylko na Księgi… Do jego boskości jeszcze wrócę. Pośród fizyków mawia się, że ostatnim fizykiem, który wiedział „wszystko” (a i tak tylko z fizyki) był Enrico Fermi. Po nim już się nie daje, tyle tego jest. A tu proszę, pojawia się ktoś, kto wie wszystko ze wszystkiego,

– cała książka i wielokroć powtarzany wywód Autora sprowadza się do jednej myśli: warto mieć różne opcje wyboru, bo to zwiększa naszą odporność na przypadki. Jest to myśl z tych oczywistych w rodzaju, że będzie deszcz, chyba że by nie padało. To rzecz wiadoma od starożytności, co przyznaje wielokrotnie sam Taleb odwołując się do Seneki, Talesa i innych. Powiedzenie, by nie wkładać wszystkich jajek do jednego koszyka jest przecież powszechnie znane. Z kolei w wydaniu mądrzej brzmiącym mawia się choćby o dywersyfikacji przychodów  i Taleb nie dokłada tutaj ani grama nowego, niestety, co jak na wspomniane 680 stron osiągnięciem nie jest. Także to, że rozstrzyga praktyka, a nie teoria jest wiedzą na poziomie początkującego,

– ewentualna myśl dodatkowa, że nadmiar komfortu szkodzi, bo też obniża odporność na przypadki, otwartość na ryzyko i nieprzewidywalność też do szczególnie nowych i oryginalnych nie należy… To zdecydowanie za mało, by uznać Autora za „Jednego z największych intelektualistów XXI wieku”, jak głosi obwoluta,

– wiara, że można się dogłębnie znać i wypowiadać o wszystkim nie znajduje potwierdzenia w treści. Masa nieuprawnionych uproszczeń, masa wskazówek, że Taleb jednak nie do końca wie, o czym pisze (choćby kilkakrotnie wspomniany „silnik” parowy Herona i wiele wiele innych…), rozumowanie w stylu „koń ma 4 nogi i kot ma 4 nogi, więc koń, to kot”, generalizowanie najdrobniejszych i pojedynczych przesłanek jako „dowodu” zjawisk powszechnie niby obowiązujących, koncentracja na tym, co dla Autora wygodne z pominięciem całej reszty, to podstawowe i wciąż powtarzane grzechy tej książki. Wprowadzanie nowego pojęcia (antykruchość) do opisu znanych i nazwanych od wieków zjawisk, to złamanie zasady Brzytwy Ockhama, którą to zasadę Taleb na pewno zna. Wiele podanych przez niego „dowodów” można wytłumaczyć na więcej, niż jeden sposób. Taleb jednak widzi tylko swój i w ogóle nie dopuszcza myśli, że może być inaczej,

– podział dzieła na Księgi (nie rozdziały) oraz wiara w moc własnej OTW nie są niestety jedynymi sygnałami przekonania o własnej boskość Autora. To wątek stale się tam przewijający. Generalnie większość ludzi, to głupcy. Sokrates też nie taki mądry był. Taleb rozkłada go na łopatki lewą ręką, a dialog Sokratesa z Grubym Tonym, to popis grafomaństwa czystej wody. Do wiedzących należy Autor oraz kilku jego znajomych. To dosyć żenujący wątek książki. Ba, to nie jest wątek, to immanentny element jej treści powracający co kilka stron! Taleb czyni sam sobie tą książką psychoterapię, dając wyraz kompleksom, nienawiściom i wręcz zapiekłości. Niesamowite, musze przyznać

– wywody Taleba o tym, jak przydatne są wojny, choroby oraz katastrofy są haniebne. Nie boję się użyć tego określenia. Autor nie pisze o tym, jak one zmieniają świat i ludzi (bo zmieniają przecież), tylko właśnie dowodzi przydatności, a to już co innego. To stawia go w szeregu macherów społecznych, dla których jednostka jest niczym innym, jak paliwem historii i jej śmierć, czy nieszczęścia są pozycją w Excellu w rubryce „akceptowalne koszty dla dobra wyższego”.

Są oczywiście też w książce rzeczy mi bliskie, które doceniam:

– obrazoburczość jako stan wyjściowy do dalszych przemyśleń; autorytety nie istnieją z nadania, tytułów, czy „powszechnej akceptacji”,

– otwartość na ryzyko, stres, nieustającą ciekawość i akceptacja ich jako czynnika wzmacniającego własne przetrwanie (daleko mi jednak do twierdzenia, że wojna jest z tego powodu przydatna),

– jest tam szereg trafnych spostrzeżeń wynikających z obserwacji otoczenia, choć od Sasa do Lasa i tworzy to chaotyczny zbiór puzzli,

– też świadomie nie biorę środków przeciwbólowych na co dzień; też nie przepadam za sprowadzoną do skrajności poprawnością polityczną; też jestem przekonany o rozstrzygającej kwestii praktyki (samochód działa albo nie), a nie fajnie brzmiących teorii, też jestem łysiejącym facetem z siwą bródką z tej samej generacji z odległego kraju (elokwentny i oczytany starszy pan). Za to bez takich kompleksów i frustracji (mam nadzieję).

Podsumowanie: rozczarowanie, Autor pisze z namaszczeniem oczywiste oczywistości; za dużo głupstw; jego wiara we własną boskość oraz przekonanie o głupocie większości ludzkości od zarania dziejów mnie nie interesują, a kompleksy mógłby sobie leczyć w inny sposób. Nie dałem rady książki skończyć.

Dla mnie to kolejne potwierdzenie, że tacy autorzy, jak Sinek, Harrari, Taleb, Duhigg, Gladwell, Laloux, Peterson i wielu im podobnych, to publicyści. Sprawni technicznie, świetni w autopromocji (szacunek). Za to na pewno nie „Najwięksi intelektualiści i myśliciele XXI wieku”, oj nie…

Previous Zanim zaczniesz krzyczeć...
Next Kiedy kończyć dyskusję?

Powiązane wpisy

Autorefleksja

Czy Sztuczna Inteligencja jest inteligentna?

A może AI to jednak (na razie) po prostu chwytliwa nazwa handlowa? Na tak postawione pytania jest tylko jedna prawidłowa odpowiedź. Tak, tylko jedna. A brzmi ona… …”Zdefiniuj pojęcie inteligencji

Autorefleksja

FREUD – PTOLEMEUSZ czy KOPERNIK?

Patrząc sto lat wstecz, jesteśmy na pewno zdrowsi fizycznie. Tu widać ogromny mierzalny postęp. Żyjemy dłużej, żyjemy lepiej. Leczymy przypadłości, które wtedy były wyrokiem śmierci. Sam jestem tego przykładem. Patrząc

Autorefleksja

Cel pracy, czyli którędy do Świętego Graala?

Autorefleksja jest jak krasnoludek – wszyscy o niej mówią, mało kto widział. Mocą oddziaływania jeszcze im nie dorównuje (oddziaływania kulturowego, nie nabijam się), ale popularność samego pojęcia autorefleksja stale rośnie, także