Moje zasady działania w LinkedIn, cz.4

Moje zasady działania w LinkedIn, cz.4

KSIĄŻKA Dariusz Użycki, „Czy jesteś tym, który puka?” dostępna TUTAJ (link) 

 

Jak dyskutować w komentarzach?

Pierwszy artykuł będący praktycznie moim manifestem poruszania się w przestrzeni LinkedIn wciąż jest jednym z najczęściej czytanych tekstów na mojej stronie internetowej (link). Równocześnie dostaję sporo pytań o jeszcze bardziej szczegółowe rozłożenie wskazanych tam zasad na czynniki pierwsze. Takie, które dają się zastosować w czasie rzeczywistym, w trakcie każdej dyskusji, od razu. No to dzisiaj pierwsza z takich prób.

Jak wspomniałem w tymże manifeście, moje fundamentalne założenie dotyczy domniemania dobrej woli uczestnika dyskusji. Pozwala mi to panować (na ile się da) nad swoimi emocjami oraz podejmować próby sprowadzania wątków na grunt merytoryczny. Nie jest to wcale łatwe, bo jestem również człowiekiem z krwi i kości, czyli… emocjonalną istotą, a jakże. Przez co nie raz skrzywię się lub zmielę w ustach coś w języku obcym lub ojczystym czytając niektóre komentarze. Jeśli nie muszę odpowiadać, to je bardzo często po prostu ignoruję (no, nie zawsze się udaje, nie jestem bez grzechu…). Mamy już tutaj pierwszą radę praktyczną:

nie trzeba się pakować w każdą dyskusję; nawet jeżeli dotyczy tematyki mojej specjalizacji. Dobrze jest wpierw popatrzeć i ocenić, na ile ma ona szanse na dobrą wymianę zdań, a na ile od razu nacechowana jest czystą autoreklamą autora lub napastliwością i złymi emocjami. Jeżeli to drugie, to po co wchodzić do tej wody, skoro dno tak bliskie i do tego tak muliste.

Jeżeli komentarze skierowane są jednak bezpośrednio do mnie albo są pod moim postem i wywołują mnie do tablicy, to moim obowiązkiem jest należna komentującemu odpowiedź. Niezależnie od tego, czy mi się podoba, czy nie i niezależnie od emocji i intencji autora. Skoro umieszczam materiał w przestrzeni publicznej, to niesie to także obowiązki uczestnictwa w dalszej dyskusji. Taki dżobdeskripszyn autora treści, jak by powiedział Endriu. Moje dwa kolejne narzędzia są niezwykle potężne (choć nie przewyższą potęgi tego wskazanego powyżej):

filtracja – czytam komentarz i natychmiast segreguję go na dwa zbiory. Pierwszy to treść emocjonalna i/lub zaczepna, osobista, nie merytoryczna, generalizująca, kłamliwa, oszczercza itd. (o ile występuje). Do tej części komentarza staram się w ogóle nie odnosić, to bardzo ważne (!). Puszczam ją mimo uszu/oczu i traktuję jakby jej w ogóle nie było. Drugi zbiór to jakiekolwiek elementy merytoryczne. Bo mimo emocji i jawnie awanturniczego podejścia każdy autor komentarza może mieć coś ciekawego do powiedzenia. Uwaga – wkładam też wysiłek w domyślenie się, co autor mógł mieć na myśli, choć niekoniecznie wprost to wyłożył. Wręcz zadaję czasem najpierw pytanie o wykładnię i potwierdzenie, czy dobrze odczytałem intencje. Na tej części koncentruję swoją odpowiedź. A co do pierwszej, to udaję, że jej w ogóle nie było (celowo powtarzam). I tak w kółko. Może to niezbyt eleganckie porównanie, ale to trochę jak rozmowa z kimś rozjuszonym lub rozkapryszonym dzieckiem. On(o) krzyczy i tupie, a my udajemy, że tego nie widzimy. Rozmawiamy argumentując tylko z kawałkiem przekazu, tym merytorycznym.

poczucie humoru i autoironia – potężne narzędzie samokontroli, ale i rozbrajania min, nawet tych potężnych. Wyluzuj, mrugnij okiem do rozmówcy. Jeśli druga strona nie łapie sygnału i brnie, to jej problem. Bo to ona będzie mieć wrzody i nerwicę, a ja nie muszę. Podkreślę tylko, że napisałem o AUTOironii, a nie o ciętym poczuciu humoru skierowanym w rozmówcę.

Co tym wszystkim rządzi? Konsekwencja w stosowaniu tych trzech narzędzi. Co oznacza, żeby nauczyć się też brać głęboki oddech i… nie zawsze odpowiadać od razu. Często lepiej odłożyć to na kilka godzin. Niejednokrotnie się też przekonałem, że po tych kilku godzinach i ten czyjś komentarz lepiej się rozumie, i moja odpowiedź jest bardziej merytoryczna i wyważona.

PS

jest w moim przypadku jeden wyjątek. Jest taka osoba, z którą czasem z dziką radością wdaję się „Wolną amerykankę” zamiast fechtunku. Bo… na takim polu też czasem dobrze się sprawdzić. Udowodnić, że się przetrwa także w walce bez reguł. To taki mój Fight Club. Tym bardziej, że wspomniana osoba należy do tych, które po mordobiciu w kisielu są gotowe strzelić żółwika i z uśmiechem powiedzieć „do następnego razu”. A to rzadka cecha… Przynajmniej mi się to z tą osobą udaje, choć widzę, żem chyba jednak wyjątek ha ha ha.

Previous Czy poezja pobudza autorefleksję? Cz. 1-5
Next Jak (nie) zamordować swoje CV? Cz.4

Powiązane wpisy

Komunikacja

Jestem bezpośredni, szczery, mówię, co myślę

Regularnie słychać i widać tytułowe deklaracje. Media społecznościowe są ich pełne. Brzmi dobrze i w intencji autora wystawia mu dobrą ocenę. Ma to też być powodem jego cierpień, bo inni

Komunikacja

Czardżować folołersa za kejsy, czyli korpomowa

Miałem w ostatnich dniach okazję odbyć ciekawą dyskusję w przestrzeni LinkedIn. Początek był tradycyjny. Dzięki czyjemuś polubieniu na tablicy wyświetlił mi się post, którego elementem była tzw. korpomowa. Jego autor

Komunikacja

Ktoś wrzuca link u Ciebie, co robisz?

Publikujesz artykuł lub post. Ludzie komentują. Któryś z nich w komentarzu dodaje link do swojej lub innej publikacji. Co robisz? To stały temat rozmów. I w przestrzeni LI, i FB.