Freud, „Wizerunek własny”, recenzja nr 9

Freud, „Wizerunek własny”, recenzja nr 9

„Nauka ta rzadko potrafi sama bez wsparcia innych dziedzin załatwić jakieś zagadnienie, ale wydaje się, że jest powołana, aby najrozmaitszym naukom dostarczyć ważnych przyczynków”.

Kto i o czym to napisał? Wyrażona opinia dotyczy psychoanalizy. Odkładając na bok użyte mocno na wyrost słowo „nauka”, jest to opinia dosyć krytyczna. W zasadzie kwestionująca zdolność psychoanalizy do samodzielnego rozpatrywania i rozwiązywania jakichkolwiek zagadnień. Tym ciekawsza to opinia, że jej autorem jest… Zygmunt Freud. Co więcej, wyraził ją na ostatniej stronie swojej ważnej książki, w podsumowaniu swojego dorobku.

Szczególna to książka Freuda. Pochodzi z roku 1925. Jest niedługa, zaledwie 90 stron w wymiarze mniejszym od zeszytu. Pokazuje praktycznie całą drogę, jaką przeszła psychoanaliza od powstania aż po wspomniany rok 1925, niemal syntezę. Do śmierci Freuda minie jeszcze 14 lat i napisze szereg kolejnych książek, za to ta jest niemal twórczym testamentem. Dlatego w poprzednim akapicie nazwałem ją ważną.

Niestety, zacytowane na początku zdanie jest tylko przebłyskiem świadomości Freuda na temat swojego dzieła. W listach też się przyznawał do manipulacji danymi oraz wyrażał żal, że nie udaje mu się praktycznie doprowadzać terapii do szczęśliwego i miarodajnego końca. Takie dobre teorie, tylko że… nie działają. Ale to w listach, czyli w przekazie prywatnym. Cała reszta „Wizerunku własnego” jest już znacznie mniej budująca i autorefleksyjna. Przejdźmy do co ważniejszych szczegółów.

1. Metoda – kluczowe założenia Freuda

Tak oto Freud przedstawia fundamenty swoich teorii:

– źródło wszystkich nerwic i zaburzeń jest w wydarzeniach wczesnego dzieciństwa (najpewniej stłumione popędy związane z seksem) i do tego ukrytych w miejscu, które nazwał podświadomością, czyli praktycznie ukryte przed samym klientem (słowo zamienne z pacjentem, użyte nieprzypadkowo, wrócimy do tego)

– trzeba to wydobyć na światło dzienne, omówić z klientem i wskazać mu interpretację, co ma być oczyszczające i uzdrawiające

– klient będzie się bronił przed tym, więc im bardziej się broni, tym bardziej trzeba go dociskać

– zasadniczy problem, to jak dotrzeć do tych informacji?! Sam klient ich nie pamięta lub pamięta szczątkowo. Ba! Freud nawet ukuł hipotezę, że klient wręcz pamiętać tego nie chce (wyparcie), więc trzeba mu to wydrzeć. Jak to zrobić?

Imał się Freud kilku sposobów. Początkowo pokładał wiarę w hipnozę, dosyć modną w tym czasie (do dziś zresztą bywa modna…). Wierzył, że po wprowadzeniu w stan hipnotyczny można pytaniami wydobyć wszystko, co ukryte w mózgu klienta.

„Przecież i moi pacjenci musieli >wiedzieć< o wszystkim, do czego zwykle dochodzili dopiero w stanie hipnozy”.

Efekty? Freud jednak doszedł, że to nie działa wystarczająco powtarzalnie i nie spełnia pokładanych w tym nadziei. Za to co mamy po tym okresie Freuda prób z hipnozą? Kozetkę!

„Zaniechałem więc hipnozy i zachowałem z niej tylko ułożenie pacjenta na kanapie, za którą siedziałem, tak że widziałem pacjenta, ale sam nie byłem widoczny”.

Wypracowywał więc Freud sposób numer dwa. Trzeba bezpośrednią rozmową pomóc pacjentowi przypomnieć sobie kluczowe wydarzenia z dzieciństwa. Wręcz naprowadzając go na nie. A ponieważ źródłem nerwic są popędy seksualne, to właśnie o wydarzeniach tego typu należy rozmawiać. No i co się okazało? Ponownie wielkie zdziwienie…

„…musiałem dojść do wniosku, że te sceny uwiedzenia nie wydarzyły się nigdy, że to tylko fantazje, które sobie moi pacjenci stworzyli, które być może im sam narzuciłem…” (podkreślenie moje)

Znowu klops? Ach, nie! Przecież „moje” teorie słuszne muszą być i oczywiste. To nic, że fakty są przeciw nim. Tym gorzej dla faktów, więc…:

„Kiedy się uspokoiłem, wyciągnąłem ze swego doświadczenia słuszny wniosek, iż objawy neurotyczne nie nawiązują bezpośrednio do przeżyć rzeczywistych, ale do fantazji życzeniowych, oraz że więcej znaczy dla psychonerwicy rzeczywistość psychiczna aniżeli materialna” (!!) – podkreślenie moje.

Czyli może i to się nie wydarzyło, ale mogło się wydarzyć! A skoro mogło się wydarzyć, to… ja ci i tak pomogę. Zasugeruję ci więc i wydobędę z ciebie, co mogło się wydarzyć między tobą a matką, ojcem, bratem, siostrą, szwagrem sąsiada i hajda na Dzikie Pola z moimi interpretacjami, co też to dla ciebie oznacza… Tutaj otwiera się już puszka Pandory. Wspieramy klienta w wyobrażeniu sobie czegokolwiek, o co nietrudno, bo wystarczy nam cień cienia, żeby się tego uchwycić. A mając ten hipotetyczny cień cienia z „rzeczywistości psychicznej” już my, jako terapeuci nadajemy mu interpretację (zwykle seksualną) i narzucamy ją klientowi. Nie od parady Freud nazwał to metodą „namowy całokształtu”. Jeżeli nasza interpretacja do klienta nie przemawia, to… jeszcze lepiej! Dlaczego jeszcze lepiej? To przecież nic innego, jak oczywisty (!) dowód, że dobrze kombinujemy, że trafiliśmy w czuły punkt klienta, który on chce wyprzeć. Więc męczymy go tak długo, aż nam przyzna rację. Bo my ją mamy zawsze. To coś jak z rybą, która się szarpie na haczyku – zmęczyć i wtedy się podda, a my ją do podbieraka…

Ewentualne błędy poznawcze? Jak zwykle, zdarzają się innym, ale nie mnie:

„Nie wierzę i dziś, iżbym owe fantazje uwiedzenia narzucił, zasugerował swoim pacjentom. […] Po wyjaśnieniu tego błędu droga do badania dziecięcego życia seksualnego była wolna”. Uff… Nie ma to, jak samemu sobie zracjonalizować.

Coś jednak Freudowi świtało, że jest na pograniczu wmawiania pacjentowi wydarzeń z jego życia lub wynajdywania zdarzeń, o których mógł ewentualnie pomyśleć, choć ich nie było. Wymyślił więc trzecią i ostatnią metodę wydobywania „zapomnianych, ukrytych, wypartych” (nieważne, czy prawdziwych) zdarzeń lub zdarzeń potencjalnych, owych cieni cieniów.

„Stosowane z początku przezwyciężanie oporu przez naleganie i zapewnianie […] na dalszą metę było dla obu stron zbyt męczące. Tę metodę zastąpiła więc inna. […] Zamiast sugerować pacjentowi, aby powiedział coś na określony temat, wymagano teraz od niego, by >swobodnie kojarzył<, tzn. mówił wszystko, co przychodzi mu na myśl”.

Tak powstała metoda swobodnych skojarzeń. Swobodnych skojarzeń przede wszystkim psychoanalityka, bo pacjent oczywiście cały czas się opiera i mówi niby swobodnie, co mu tylko na zadany temat się kojarzy, ale nie zawsze mu się kojarzy to, co przecież „powinno” mu się kojarzyć. Więc to psychoanalityk dopiero „właściwie” zinterpretuje jego wynurzenia. Czy to trudne? Ach nie!

„W ten sposób wynika w ramach pracy analitycznej sztuka interpretacji, której skuteczne stosowanie wymaga co prawda taktu i wprawy, lecz której nietrudno się nauczyć”.

Cóż, skoro wszystko ma się kojarzyć i sprowadzać do tłumionych popędów seksualnych oraz popędu śmierci (kolejny czysto spekulatywny wynalazek Freuda), to rzeczywiście filozofem nie trzeba być. Nawet lekarzem, czy psychologiem (no, chyba że humanistycznym, bo naukowych wtedy jeszcze wielu nie było…).

System pracy jest teraz jasny. Pacjent leży na kozetce (pozostałość po hipnozie, pamiętacie?), psychoanalityk siedzi niewidoczny za nim, zarzuca tylko tematy, pacjent ma sobie luźno opowiadać wszystko, cokolwiek mu do głowy przyjdzie, a wszechwiedzący i nieomylny interpretator mówi od czasu do czasu, co i jak się kojarzy z d… (proszę o wybaczenie, ale to się do tego sprowadza). Poprzednia metoda „namowy” już otwierała przed psychoanalitykiem niezmierzone Dzikie Pola interpretacji (całkowicie nieweryfikowalne). Była za to „męcząca”, bo bazowała na rozmowie, czyli pacjent mógł pyskować. Metoda swobodnych skojarzeń nie dość, że uwalnia od pyskówek pacjenta (mamy teraz moderowany monolog zamiast dialogu), to otwiera już cały kosmos interpretacyjny. Cudowna robota i jakaż władza.

To zresztą nic innego, jak kulturalna wersja metody stosowanej od wieków przez wszystkich katów podczas przesłuchań: ty mów wszystko, a już my sobie to sami zinterpretujemy i poskładamy w pasującą nam całość. A tutaj klient jeszcze nam za to płaci. Przez kilka lat. No i też na końcu wychodzi zmielony (przypominam, sam Freud ubolewał, że jego terapie się nie kończą).

2. Kto może być terapeutą?

Zdawałoby się, że skoro w nazwie występuje słowo terapia oraz analiza, to nakłada na wykonującego taką profesję wysokie wymagania co do wykształcenia i doskonalenia, najlepiej systemowego. No właśnie, zdecydowanie jedynie zdawałoby się.

Wcześniej przedstawiłem już cytat mówiący, że tego „nietrudno się nauczyć”. No to jeszcze jeden:

Nie można już wykonywania psychoanalizy zastrzec tylko dla lekarzy i wykluczyć z tego laików. Lekarz, który nie odebrał specjalnego wykształcenia, jest […] laikiem w psychoanalizie – a nielekarz po odpowiednim przygotowaniu i przy fachowym wsparciu lekarza może sprostać zadaniu psychoanalitycznego leczenia psychonerwic”. (podkreślenia moje)

Odpowiedź na powyższe pytanie jest więc prosta – każdy może. Co więcej… formalnie nic się w tej materii nie zmieniło do dzisiaj. Każdy może otworzyć sobie działalność pod sztandarem „psychoterapia”.

3. Inne

Wspomniałem wcześniej o kwestii „pacjent czy/i klient?”. No to kolejny cytat, odnoszący się do wczesnego okresu pracy Freuda:

„Mój arsenał terapeutyczny zawierał jedynie broń dwojaką, elektroterapię i hipnozę, gdyż odsyłanie pacjenta do zakładu wodoleczniczego, po jednorazowej konsultacji, nie było dostatecznym źródłem zarobku”.

Nie ma niż złego w zarabianiu pieniędzy dzięki wiedzy. W przypadku psychoanalizy stworzyło to jednak system zupełnie nieweryfikowalnych wieloletnich „terapii” z kilkoma sesjami tygodniowo, każda płatna. Tym bardziej, że wedle standardów psychoanalizy każdy potrzebuje pomocy. Nie było kryteriów chory-zdrowy. Teraz mamy już systematyki chorób, ale wystarczy, że klient sam cokolwiek zgłosi – a my go przecież do zakładu wodoleczniczego nie odeślemy i chętnie pomożemy…. Piękny wynalazek. A co nam jeszcze w tym pomaga? Kolejny patent Freuda – przeniesienie, czyli uzależnienie emocjonalne pacjenta od psychoanalityka.

„W każdym psychoanalitycznym leczeniu przyjmuje się intensywny stosunek uczuciowy pacjenta do osoby analityka. […] … przechodzi od namiętnego, pełnozmysłowego zakochania do skrajnego wyrazu buntu, gniewu lub nienawiści. […] …kiedy stanie się namiętne lub wrogie, będzie ono głównym narzędziem oporu. […] Psychoanaliza bez przeniesienia jest niemożliwością”.

Czyli czy mnie kochasz, czy nienawidzisz, to tak samo dobrze i to dowód twojego oporu przed prawdą. Moją rolą jest ten opór złamać i podać ci na tacy jedyne słuszne interpretacje. Moje. Żyć beze mnie nie możesz. Mieć kilku(nastu) takich pacjentów/klientów i żyć nie umierać. Kasa leci, odpowiedzialność żadna, zweryfikować efektów pracy nijak się nie da. Jeżeli coś nie wyszło, to tylko dlatego, że pacjent zbytnio się opierał i nie włożył odpowiedniej pracy.

Inne ciekawostki z omawianej książki warte wzmianki:

„…za pomocą psychoanalizy można u każdego dowieść nieco homoseksualnego wyboru obiektu”

„Powstała teraz możliwość udowodnienia, że sny mają sens – i sens ten odgadnąć. […] …marzenie senne jest (ukrytym) spełnieniem (stłumionego) życzenia. […] …udało mi się dowieść, że wykoncypowane marzenia senne mogą być tak samo interpretowane jak sny rzeczywiste” (czyli porozmawiamy o wymyślonych marzeniach sennych, np. przez artystę i je zinterpretujemy – wszystko jest psychoanalizą, wojna totalna, a raczej biznes totalny i narzędzie, które wyjaśni wszystko, a najlepiej to, co nie istnieje, a tylko mogłoby istnieć)

„…przeciwnicy widzieli w psychoanalizie wytwór spekulatywnej mojej fantazji…”

„W pracach napisanych w latach ostatnich […] dałem ujście długo powstrzymywanej skłonności do spekulacji”

„…zwierzę bywa dla dziecka postacią zastępczą ojca, na która zostaje przesunięta obawa, mająca swe uzasadnienie w kompleksie Edypa” (czyli gdy dziecko boi się psa, to… kompleks Edypa jak na dłoni, przecież to oczywiste…)

Freud był kilkanaście razy zgłaszany do nagrody Nobla (także literackiej). Odpowiedź komisji była niezmienna: to jest spekulacja, nie ma w tym żadnej nauki, brak dowodów, używane pojęcia są zbyt niejednoznaczne, nie będzie Nobla. No i i nie dostał. Nawet literackiego, choć tutaj w sumie to by mógł. Fantazję i lekkość pisania miał.

Jak Freud pisze? Technicznie to dobra robota. Książka jest, jak wspomniałem, krótka, napisana w sposób zwarty i przystępny. Myśli przedstawione są jasno, poglądy konkretnie. Swoje spekulacje przedstawia tak, jakby były oczywistymi prawdami. Ponieważ w tym czasie był już słynny, to robi to z pozycji autorytetu, więc mniej obeznanym łatwo dać się omotać.

4. Podsumowanie – Freud jako Ptolemeusz psychologii

Zastanawiając się nad rolą Freuda w psychologii, nasunęła mi się bardzo przydatna metafora. Nawiązująca do innej bardzo znanej postaci nauki. Ptolemeusz był wybitnym astronomem starożytności. Dopracowana przez niego teoria sfer obowiązywała przez ok. 1700 lat. Miała tylko jedną wadę: była błędna. Poczynając od wstępnego założenia, że Ziemia jest centrum wszechświata, a Słońce krąży wokół niej.

Kim był Freud? Według mnie, kimś takim samym. Ptolemeuszem psychologii. Dał złudzenie zrozumienia otaczającego świata, które pęka jak bańka mydlana. A im więcej dowiadujemy się o mózgu, tym bardziej pęka. O Ptolemeuszu i psychoanalizie więcej w podkaście Słucham Gadam Kamili Goryszewskiej.

Link do rozmowy: :Freud i ferajna (kliknij TUTAJ)

Czy w związku z powyższym czytać Freuda? Oczywiście, że czytać! A jak sobie wyrobić zdanie i zrozumieć wagę dzieł wielkich i ponadczasowych, jeśli nie znamy tych innych. Bo książki Freuda należą jednak do „tych innych” i ich bezpośrednia lektura uświadamia to najlepiej. Bo należy czytać utwory proroków, a nie kapłanów. Kapłani potrafią wszystko pięknie przetworzyć, opakować i sprzedać. Dopiero lektura proroków pokazuje ich wielkość albo pustkę.

Previous Czy słuchanie wymaga odwagi lidera?
Next Praca z domu, pierwsza krew

Powiązane wpisy

Autorefleksja

Luddyzm XXI w., czyli AI zabierze wszystkim pracę

1. „Innowacje mogą tylko ulżyć ludziom […] Praca zawsze się znajdzie, choć konieczne może być uczenie się nowych, nieznanych zawodów”. Te słowa napisał Gottfried Wilhelm Leibniz w liście z… 1699

Autorefleksja

Wizualizacja – czary mary, czy przydatne narzędzie?

Określenie wizualizacja jest stosowane i znane dosyć powszechnie. Wystarczy je wrzucić w wyszukiwarce, by już na pierwszej stronie obok sfery twardych zastosowań inżynierskich pojawiło się sporo linków do szeroko rozumianego

Autorefleksja

Intuicja? To może lepiej rzuć monetą…

Intuicja, to jedno z tych określeń, które da się słyszeć często i systematycznie. Ileż to razy podkreśla się, że ktoś ma intuicję do decyzji ekonomicznych. Często w postaci zamiennych określeń