Czardżować folołersa za kejsy, czyli korpomowa

Czardżować folołersa za kejsy, czyli korpomowa

Miałem w ostatnich dniach okazję odbyć ciekawą dyskusję w przestrzeni LinkedIn. Początek był tradycyjny. Dzięki czyjemuś polubieniu na tablicy wyświetlił mi się post, którego elementem była tzw. korpomowa. Jego autor prosił czytelników o folołowanie firmy, w której jest dyrektorem oraz zadeklarował gotowość dzielenia się kejsami (pisownia oryginalna). Włączył mi się tryb Jasia Przekory (mam taką jednostkę chorobową) i dodałem komentarz, że po lekturze aż mi się hed zabojlował. Komentarz z kilkoma uśmiechami i na zasadzie mrugnięcia okiem. (Nie)stety autor potraktował to bardzo poważnie i wszedł w całkiem intensywną polemikę. Ponieważ atmosfera zaczęła gęstnieć, porzuciłem wymyślony przeze mnie zabojlowany hed i przeszedłem na podpieranie się przykładami powszechnie stosowanego bełkotu. Usztywnienie się rozmówcy było bardzo dobre dla moich dalszych przemyśleń. Dzięki temu sam uporządkowałem sobie kilka zagadnień, którymi dzielę się poniżej. Dla budowania relacji było to jednak mniej dobre, o czym na końcu. Stąd to „nie” w nawiasach przy stety. Przejdźmy więc do padających argumentów. W tej oraz wielu innych rozmowach.

Argument 1

Pierwszy kontrargument pada całkiem często. Brzmi on następująco: „To jest żargon naszego sektora biznesu, więc koniec dyskusji, bo tak ma być”.

Pozwoliłem sobie nie zgodzić się z bardzo prostej przyczyny. Otóż żargon… ma definicję. Dla pewności nawet ją znalazłem i teraz cytuję: Zespół jednostek językowych właściwych dla wyodrębnionej grupy społecznej lub zawodowej; czasem również specyficzne nazewnictwo powiązane z pewnym obszarem działalności (np. dyscypliną naukową), trudno zrozumiałe dla osób z zewnątrz.

Każde słowo w tej definicji jest ważne. W sumie oznacza to, że ma to być słownictwo specyficzne dla zdefiniowanej grupy i niezrozumiałe dla innych. Folołowanie, czardżowanie, kejsy, dedlajny, fakapy itp. nie spełniają tych kryteriów. To nic innego, jak angielskie słowa prymitywnie spolszczone. Każdy, kto zna język angielski będzie wiedział, o co chodzi. Trudno uznać wszystkich ludzi znających angielski za specyficzną grupę, czy też za sektor biznesu, bo pochodzą z wszystkich.

Gdy powiem, że służyłem w deklach, to jeśli ktoś w wojsku nie był, raczej będzie miał problem ze zrozumieniem. To słowo spełnia kryteria bycia żargonem (piękne nie jest, pochodzenie też obce, ale oznacza coś innego, niż źródło, a ja jestem z tego dumny…). Jeśli więzień powie, że odsiaduje chałupę, bo papuga była słaba, ale za to umie gamzać grypsem i już nie bywa gajowym, to… mamy prawdziwy żargon. To samo u żeglarzy, uczniów, naukowców i tak dalej.

Tym samym argument, że folołowanie to żargon (w tym przypadku ponoć branży reklamowej) legł w gruzach. To niechlujstwo, a dosadniej bełkot. Z żargonem nie ma to nic wspólnego.

Argument 2

Kolejny argument w takiej dyskusji zahacza już o „Erystykę” Schopenhauera. Brzmi on zwykle jakoś tak: „Ale ja tylko powiedziałem o folołowaniu i kejsach, a pan tu sprowadza swój opis do absurdu; z absurdem trudno rozmawiać, więc koniec dyskusji”.

Owszem, do absurdu raz celowo sprowadziłem opis dnia z życia Endrju zwanego Soszialnindżą. Ale to było gdzie indziej i kiedy indziej (LINK, zapraszam!). W tym przypadku wspomnianym na początku mówiłem o czardżowaniu folołersa i dorzuciłem coś o dedlajnie. Czyli użyłem słów, których nie wymyśliłem na potrzeby polemiki. Przytoczyłem słowa, które są w powszechnym użyciu.

W przypadku argumentu nr 2 natychmiast zasadne jest bardzo proste i wręcz oczywiste pytanie: gdzie jest granica pomiędzy normalnością i absurdem? Nie jest to pytanie uniwersalne, filozoficzne. Ono dotyczy stosowanego konkretnego języka. Dlaczego folołować ma być uprawnione i normalne, a czardżowanie folołersa ma już być absurdem? Kto i wedle jakich kryteriów jest w stanie zdefiniować taką granicę, obronić ją argumentami i umożliwić innym precyzyjne stosowanie się do tejże reguły? Tak, żeby pisząc, czy mówiąc człowiek od razu widział „Oho, jeszcze jeden wyraz i przekroczę granicę absurdu, pora się zatrzymać, dobra nasza”. Tak, żeby nie była to indywidualna interpretacja, tylko jasna reguła. Bo co nam po 36 milionach indywidualnych interpretacji. Do tego robionych pod siebie, czyli ku swojej własnej wygodzie.  

Na to nikt nie zna odpowiedzi, oczywiście. Bo jej nie ma. Jeżeli uznamy za absurd czardżowanie folołersa, tym samym jest absurdem również samo folołowanie. Wniosek – najlepiej opuścić strefę absurdu po całości i po prostu mówić po polsku. A już szczególnie, gdy się idzie w „dyrektory” i nasza kultura językowa świadczy nie tylko o nas, ale już rzutuje na firmę i ludzi, których reprezentujemy.

Argument 3

Chyba najczęstszy: „Ale to krócej jest i wygodniej, więc koniec dyskusji”.

No fakt, bywa krócej. Przychodzi mi tu jednak pod rozwagę kilka istotnych, jak sądzę,  myśli.

Pierwsza jest taka – można próbować przywołać kelnera krzycząc „E!”, ale można  formułując także dłuższy przekaz, być może nawet z wyrazem „proszę”. Wychodzi dłużej, przyznaję. Ale, czy to gorzej?

Myśl druga – generalnie od czasów jaskiniowych jednym z symboli naszej ekspansji gatunkowej był rozwój językowy (umiejętność formułowania i przekazywania coraz bardziej złożonych informacji). Gdybyśmy kierowali się celowym zubażaniem i prymitywizowaniem języka dla upraszczania i przyspieszania przekazu, to… przypomina mi się cytat z jednej z animowanych wersji Tarzana. Brzmi on „U! u! y! a! a!” czyli „Jane zostaje w Afryce!”. 5 liter vs 18, no i super…

Trzecia – taki np. profesor Bralczyk potrafi mówić całkiem długo. Można wpisać jego nazwisko w YouTube, od razu widać. I co się dzieje? Z otwartymi z podziwu ustami słuchamy, i słuchamy, i słuchamy i jakoś nam się nie nudzi. Bardzo jest doceniany nie tylko za wiedzę, ale i za styl, w jaki o niej opowiada. Korpomowa przegrywa, piękno języka wygrywa. Co więcej, nawet gdy w swoim otoczeniu codziennym usłyszymy kogoś ładnie mówiącego po polsku, natychmiast to rozpoznajemy i traktujemy jako… zaletę i wyróżnik. Tadam! A później sami wpychamy się w szarą masę czardżujących folołersów przed dedlajnem, rezygnując z możliwości tak pozytywnego wyróżnienia się. Wolna wola, oczywiście.

Wniosek: najważniejsze, to mieć coś do powiedzenia, to raczej oczywiste. Jeśli mamy coś istotnego do powiedzenia i do tego powiemy to ładnym językiem polskim, to potęgujemy pozytywny efekt u naszego odbiorcy (!). A to już może robić biznesową różnicę. Mierzalną w dowożeniu kipiajów, że tak dodam…

Argument 4

To argument z tych o sile bomby atomowej, czyli zwykle kończących jakąkolwiek racjonalną rozmowę. Argument formalnie poprawny i jednocześnie nierozstrzygalny.

Brzmi tak: „Język zmiennym jest i jesteśmy właśnie świadkami szybkiej ewolucji języka polskiego, więc koniec dyskusji”.

W swoim fundamencie prawda to jest. Język na przestrzeni dziejów rzeczywiście podlega zmianom. Kiedyś pisało się dyabeł, a dzisiaj diabeł. Takich przykładów mamy masę. Wygląda też, że np. pozycje obronne słowa wziąć są nieuchronnie tracone na rzecz wziąść, a zamiast tę piłkę/lalkę za kilka/naście/dziesiąt lat już formalnie poprawne będzie . I tak dalej.

Mam jednak nieodparte wrażenie, że argument numer 4 najnormalniej w świecie służy jako usprawiedliwienie własnej niechlujności i stosowania bełkotu a la Endrju. Każdy z nas dobrze wie, że to bełkot właśnie i, jak wspomniałem wcześniej, doskonale potrafi odróżnić i wyróżnić kogoś mówiącego poprawnie. Za to jakże wygodniej jest postawić się pośród awangardy ewolucjonistów językowych. Bo przecież „…ja przeszło czterdzieści lat mówię prozą nie mając o tym pojęcia!” (niezapomniani Bogumił Kobiela i Kazimierz Rudzki, LINK!).

Kolejne pytanie, nasuwające mi się przy okazji argumentu nr 4 jest z gatunku pozornie zaskakujących: a jak mówisz do swojego dziecka? Mówisz do niego dedlajn, czy termin? Podążać, czy folołować? Cele, czy kipiaje lub targety? Jeśli jednak mówisz termin, podążać, cele itd., to dlaczego?

No i jeszcze jeden przyczynek. Jeśli przyjąć, że język ewoluuje na naszych oczach z prędkością światła (w tym już nie linearnym, a kwantowym świecie vuca – bogowie zagrzmijcie na ten bełkot, błagam…) i to, co powszechne powinno się po prostu uznać za regułę i za poprawne, to… jaki wyraz jest najpowszechniej na co dzień stosowany w Polsce? Podążając za pragmatyką argumentu numer 4, czas by wprowadzić ten wyraz na salony. Co zresztą ilustruje niezawodny Wiedźmin 3…

Podsumowanie

Wisły kijem nie zawrócę. To oczywiste, toteż takiej intencji nie mam. No ale jeśli w dyskursie powtarzają się nagminnie cztery powyższe argumenty sprowadzające się do 2+2=22 (genialny i zabawny filmik, LINK!), to czasem podniosę rękę.

A nuż trafi się ktoś, kto jednak będzie chciał wyrwać się z tłumu folołersów i doda do budowli swojej rozpoznawalności także czyst(sz)y język. Tym bardziej, że to tak pozytywnie na tę rozpoznawalność wpływa. Czyli także na biznes. Nie mówiąc o dobrym samopoczuciu i zwiększaniu realnego poczucia wartości swoich dzieci.

Dla jasności – oczywiście nie mam prawa zawsze i wszędzie podnieść kamień i rzucić… Też mi się zdarza zabełkotać w języku mówionym. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że głupio mi z tym natychmiast i przeważnie się poprawiam; a już szczególnie w języku pisanym, gdzie nie ma pozornego usprawiedliwienia „Czasu nie miałem”.

Dobre zakończenie

Niezależnie od różnic interpretacji gdzie jest granica między językiem poprawnym, żargonem i bełkotem oraz czym jest korpomowa, zaproponowałem na zakończenie mojemu rozmówcy połączenie się w sieci LI. Wierzę w budowanie mostów ponad podziałami, przeważnie nie aż tak istotnymi. Rozmówca grzecznie, acz stanowczo odmówił. Wyjaśnię – nie tyle nie przyjął zaproszenia (akt pasywny), ile wręcz odpisał z wyjaśnieniem, że nasze światy są tak odrębne kulturowo, że lepiej, żeby się nie łączyły. Bardzo ciekawe doświadczenie, przyznaję. Decyzję oczywiście szanuję, choć użyty argument akurat z tych zupełnie bez sensu.

No to gdzie to dobre zakończenie? Ano, wydarzył się akt drugi. Przygotowując ten artykuł chciałem powrócić do źródeł. Zajrzałem więc na profil autora wspomnianego postu i…, jak by to powiedział Endrju, „siurprajz, siurprajz!”. Autor wykonał następujące czynności:

– skasował cały poprzedni post i dyskusję

– zamieścił post na nowo z poprawionym językowo tekstem (hurra! hurra!)

– wyłączył możliwość umieszczania komentarzy (jak na fakt, że reprezentuje firmę z branży reklamowej, to dość odważna obawa przed mediami społecznościowymi).

Co więc zrobiłem? Uszanowałem ruch autora i dałem lajka, przepraszam – polubiłem J. A moje zaproszenie jest wciąż aktualne i wisi sobie w oczekujących. Może kiedyś…

Previous Wiedza vs opinia; Le Bon "Psychologia tłumu"
Next Wiedza vs opinia; Bierdiajew "Nowe Średniowiecze"

Powiązane wpisy

Komunikacja

„Ja tam nie lubię tej aktywności w sieci…”. No to giń.

W porównaniu z ubiegłym rokiem nasze otoczenie gwałtownie się zmieniło. Niejednokrotnie używane jest wręcz pojęcie „Nowa normalność”. Do normalności rozumianej jako sprawdzone,  ustabilizowane i rozpowszechnione procedury postępowania jeszcze nam daleko.

Komunikacja

Po co komu konto LinkedIn, 2 powody rozstrzygające

Po co mieć konto LinkedIn? Tutaj dwie odpowiedzi najprostsze i… rozstrzygające. Mimo ok. 2,5 mln (ponoć) użytkowników LI w Polsce, wciąż pojawiają się pytania „a po co mi to?”. W

Komunikacja

Dlaczego czytać „Personel i zarządzanie” nr 2/2023?

Ha! Oprócz intrygujących artykułów i danych, lutowy numer tego kluczowego miesięcznika przynosi też opis mojej książki „Wiesz, kim jestem!”. Zajrzyj na stronę 89. Tam uchylono mi drzwi na salony pisma,