Kariera a wspinaczka, czyli niebanalna lekcja z gór

Kariera a wspinaczka, czyli niebanalna lekcja z gór

Jeden z pierwszych opublikowanych przeze mnie artykułów dotyczył poszukiwania Świętego Graala, czyli celu pracy. Łza się w oku kręci, bo było to we wrześniu 2016 roku. Jakże inny był to czas… Ale nie pora na łzawe opowieści, o czym innym dzisiaj będzie. Głównym i jedynym pytaniem postawionym w artykule było „jaki jest mój CEL pracy w TEJ firmie na TYM stanowisku?”. Przypomnę, że nie o firmowy opis obowiązków chodziło, a o Twoje osobiste cele. W skrócie – czy i do czego ta konkretna praca Ciebie przybliża, do czego Ci służy (oprócz zarabiania pieniędzy), czy i jakiej ścieżki rozwojowej jest elementem. W tym miejscu dochodziłem do wątku, który był później kilkakrotnie bohaterem całkiem zażartych dyskusji w przestrzeni LinkedIn oraz na moim blogu. Wątek dotyczył właśnie wspomnianej ścieżki rozwojowej. Mieć ją, czy nie mieć? Planować, czy zdać się na los, bo świat jest przecież tak zmienny, że psu na budę jakiekolwiek plany? Zastanawiało mnie, dlaczego akurat tutaj emocje niektórych uczestników dyskusji rosły tak niepomiernie. Dlaczego akurat przy tym wątku jeden jedyny raz zdarzyło mi się, że pewien uczestnik nawet użył słów uznawanych za nieparlamentarne? Dlaczego słowo kariera i jej planowanie działa często jak płachta na byka. Cały czas mnie to męczyło intelektualnie i w tyle głowy długo się tryby kręciły przerabiając tę lekcję.

Doszedłem do dwóch przyczyn wyjaśniających zjawisko. Pierwsza jest psychologiczna, nad czym trudniej zapanować (emocje…). Druga jest logiczna, więc da się to łatwiej rozumem ogarnąć.

Przyczyna nr 1

Jest to pokłosie zjawiska tak ciekawie opisanego i dowiedzionego przez Kahnemana w „Pułapkach myślenia”. Sposób postawienia pytania bardzo silnie wpływa na udzielane odpowiedzi, mimo że istota pytania jest identyczna (!). Gdy zapytam „co chcesz robić na emeryturze?”, albo zapytam trzydziestoparolatka „co chcesz robić po pięćdziesiątce”, to reakcja jest spokojna. Jest miło, a ja mogę uchodzić nawet za przyjemnego kompana rozmowy. Zamieniam się w słuch, a rozmówca z dozą rozmarzenia ochoczo rozwija nad kolejną szklanką (herbaty!) swoje… plany. Ale gdy zapytam o przyszłość inaczej, właśnie wprost pytając o plan (drogę), który ma doprowadzić do możliwości realizacji tych samych przyszłych zamierzeń, robi się nerwowo. Właśnie w tej różnicy sformułowania rzecz.

Gdy pytanie odnosi się do dosyć odległej przyszłości bezpośrednio, to jest w odczuciu odpowiadającego taką sobie pogaduchą o opcjach. Czyli bez poczucia jakiejkolwiek odpowiedzialności za realizację. Na zasadzie fajnie by było, się zobaczy, ale wracajmy do codziennego kołowrotka, no bo wiesz, teraz zarobiony jestem, ale przecież kiedyś to zarobienie się skończy i wtedy przyjdzie pora na realizację planów/marzeń…

Gdy z kolei pytanie bezpośrednio wskazuje, że do celu musi być jakaś droga, bo to nie bajka o zaczarowanym ołówku, to zaczyna nam świtać, że jutro zaczyna się dziś, a poniedziałek w sobotę. To z kolei oznacza wzięcie odpowiedzialności od zaraz, rozliczanie samego siebie z postępów i… równie realną możliwość niezrealizowania celu. Ejże, to już zaczyna brzmieć kiepsko. Odpowiedzialność, rozliczanie, groźba porażki i takie tam… No i włączają się emocje.

Przykład:

– co chcesz robić na emeryturze?

– ach…, marzę o prowadzeniu pensjonatu na Mazurach [jest fajnie, lubimy się]

– świetnie! A co już dzisiaj robisz, by było to możliwe? No bo takie rzeczy nie dzieją się z dnia na dzień…

– a w łeb chcesz!?!   [zrobiło się niefajnie, powietrze ochłodło i zgęstniało]

UWAGA – w całej mojej blisko osiemnastoletniej karierze doradczej bodajże tylko RAZ się zdarzyło, że powyższa dyskusja miała inne zakończenie. Jeden z uczestników prowadzonych przeze mnie ćwiczeń jako cel wskazał pensjonat/winnicę we Włoszech. Już witałem się z gąską i niemal z triumfalnym okrzykiem „hiszpańska inkwizycja!!” zadałem pytanie „a co już dzisiaj robisz…?”. Na co dojrzały (to ma znaczenie) menedżer spokojnie odpalił kolejne slajdy ilustrujące odbytą naukę języka, naukę prowadzenia winnicy i wyrobu wina, rozpoznanie terenu we Włoszech w celu zakupu już konkretnego domu i kawałka ziemi (zdjęcie pokazał!) itd. Zatkało Darka kakao i… pierwszy zacząłem bić brawo po prezentacji.

Przyczyna nr 2

Czytając wielokrotnie wspomniane głosy w zażartych dyskusjach zobaczyłem pewną prawidłowość, która wcześniej mi umykała. A umykała ze względu na zjawisko znane jako przekleństwo wiedzy. Dla mnie, czyli inspiratora dyskusji, niektóre rzeczy, których nie opisywałem były domyślnie oczywiste. No i błędnie przyjmowałem, że muszą być oczywiste dla każdego. Oczywisty był tu jedynie błąd. Mój błąd.

Jaka była owa prawidłowość? Ano taka, że duża część dyskutujących interpretowała moje sugestie, by jednak planować (bo plan jest niczym, planowanie wszystkim) jako konieczność przyjęcia… JEDNEJ ścieżki i późniejszą konieczność trzymania się jej niemal niewolniczo. A to budzi naturalny opór, bo świat zmienny, bo mi się może odmienić itd. Opór w takim przypadku uzasadniony, tyle że wyrażany na końcu jako opór przed planowaniem w ogóle, a nie wersją jednej jedynej ścieżki. No i ciekawie dyskutując nieco się rozmijaliśmy, bo argumentowaliśmy mając niejednokrotnie trochę co innego na myśli.

A co sam miałem na myśli, czyli co było tą moją „przeklętą” domyślną wiedzą? Ano to właśnie, że do celu mogą prowadzić różne ścieżki. Nie ma w ogóle mowy o jednej, której trzeba się niewolniczo trzymać. W miarę upływu czasu zdobywamy doświadczenia. Dzięki nim możemy odkrywać te nowe ścieżki i modyfikować plan. Ba! Cel też może się zmienić i nie ma w tym nic złego. Przyczyna jest nawet ta sama – bo zdobywamy doświadczenia. Istotą mojego przekazu zawsze jest planowanie, a nie plan. Bo wtedy mamy inicjatywę. Poczucie, że coś od nas zależy, a my mamy oczy i uszy otwarte na pojawiające się nowe okazje.

Pora na metaforę podsumowującą, czyli tytułową wspinaczkę. Co ma jedno z drugim poza nadużywanymi banalnymi zdjęciami „motywacyjnymi” z gór. Czyli że w górę trzeba iść i to wymaga wysiłku i przygotowania, ale cudnie u góry jest i takie tam tramtadram?

Chodzi mi o coś innego. Coś znacznie bardziej uchwytnego i bardzo logicznego. Chodzi mi o takie planowanie poruszania się w górę, by jak najdłużej mieć możliwości różnych dróg do wyboru (!). By poruszając się niby w górę, ale chaotycznie, nie wpędzić się w takie miejsce, z którego już nijak nie ma dalszych opcji. By jednak tak planować swoje ścieżki, by rozumieć konsekwencje wyborów – co Ci ten wybór zawodowy umożliwia na przyszłość, a co ewentualnie Ci zamyka albo bardzo utrudnia (mimo że krótkoterminowo wygląda atrakcyjnie, bo np. zarobki większe, ale poza tym nic, co zwiększałoby Twoje doświadczenie/wiedzę, czyli wartość rynkową, a do tego kanalizuje Cię w jakiejś niszy rynkowo-produktowej).

By tak planować swoje ścieżki, aby stwarzać sobie właśnie otwarte opcje zmiany planu i filozofii wspinania (łącznie z możliwością zmiany kierunku ruchu z pionowego w górę na ruch w poziomie…). By móc w kluczowych momentach dokonywać świadomych wyborów, czy chcemy dalej podążać wedle filozofii Jerzego Kukuczki (szczyt ponad wszystko), czy też Wojtka Kurtyki (droga jest ważna, nawet jeśli nie dojdę). Powtórzę – by poruszając się w ścianie chaotycznie i bez pomysłu na siebie, nie utknąć w miejscu, gdzie droga się niespodziewanie kończy… By jednak patrzeć na całą ścianę i planować, czyli… myśleć.

Previous Czy jesteś tym, który puka? WSTĘP
Next Oh, NIE NIE NIE...!! Jak zamordować Fallout

Powiązane wpisy

Kariera

Wielka Rezygnacja, czyli Hekatomba Kartofli

Konsultanci potrzebują chwytliwych haseł ilustrujących problemy potencjalnych klientów. Wtedy łatwiej wytłumaczyć klientom, dlaczego ich potrzebują (konsultantów, nie problemy). Coś jak badacze szukający coraz to nowych schorzeń, by móc później wszystkich

Kariera

Rozmowa w gazeta.pl, jak myśleć i działać na rynku pracy

Dzisiaj stabilna sytuacja zawodowa to ułuda. Firmy się łączą, przechodzą restrukturyzacje, zmieniają się szefowie. I to nie jest kwestia tego, „czy” tak się stanie, ale „kiedy”. Dlatego trzeba na bieżąco

Kariera

Planowanie kariery, sceny z życia poskramiacza lwów

Monty Python najlepszy jest i basta. Poza samą kwestią, że są (dla mnie) prześmieszni, to mają jeszcze jedną zaletę – w powodzi skeczów poruszyli chyba wszystkie istotne elementy naszego życia.