
Jak długo jesteś szczęśliwy, czyli… dlaczego tak krótko?
Ha! Jakże pozornie proste to pytanie i jakże przewrotne jednocześnie! Cóż w nim przewrotnego? Ano to, że ogromna część z nas nie wie… czy w ogóle jest szczęśliwa. Podczas indywidualnych i grupowych zajęć często zadaję to pytanie wprost i w większości wypadków reakcją jest zakłopotana mina i gorączkowe czesanie zasobów pamięci, by jakoś sobie na to odpowiedzieć. Czy to oznacza, że polskie ulice przemierzają sami nieszczęśliwi ludzie? Oczywiście nie. To według mnie bardziej oznacza, że wspomniana ogromna część z nas nie zdefiniowała sobie w procesie autorefleksji, czym jest dla mnie szczęście. Tak, tak, to sobie każdy z nas powinien indywidualnie zdefiniować. Nie ma jednej definicji dobrej dla wszystkich, sorry Winnetou. I to zdefiniować na tyle precyzyjnie, by:
– odpowiedź mogła być konkretna tak/nie (zamiast no chyba aczkolwiek wydaje mi się, że azaliż w sumie być może, a Ty Jurek, co sądzisz…)
– potem zapytać siebie, co zrobić, żeby doprowadzić do tak, jeśli pierwszą diagnozą było nie… Albo co robić, by świadomie pielęgnować i utrwalać stan tak.
Bez zastanowienia się, czym dla mnie jest szczęście i co to ma konkretnie oznaczać w codziennym życiu, gonimy tylko cień. Taka pogoń jest już na starcie skazana na porażkę, a my na frustrację i nerwowe ruchy. Jak mamy osiągnąć port docelowy, jeśli on nie ma nazwy? Płyniemy, płyniemy, płyniemy i wciąż no chyba aczkolwiek wydaje mi się, że azaliż w sumie być może… Nasza konfuzja bierze się też stąd, że na dźwięk słowa szczęście przychodzi nam raczej stan uniesienia niż coś stale obecnego 24/7. Czyli bardziej myślimy o euforii niż szczęściu. A przecież trudno wyobrazić sobie przebywanie w stanie ciągłej euforii, bo to się kończy w kaftanie bezpieczeństwa albo na odwyku…
No dobrze, sposób definiowania sobie szczęścia to temat na osobny post. Mam tu swoje przemyślenia, którymi chętnie się kiedyś podzielę, ale teraz wróćmy do tytułowego pytania – jak długo jesteś szczęśliwy?
NO TO JAK DŁUGO JESTEŚ SZCZĘŚLIWY?
Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego. Najczęściej mówimy o tym z podziwem w kontekście hartu ducha wobec trwałych przeciwności losu. Z literatury jest to przypadek Robinsona Crusoe, czy też Tajemniczej Wyspy (jakże ukochana książka mego dzieciństwa). Z życia są to np. znacznie tragiczniejsze, bo prawdziwe, losy ludzi w wieloletnich zawieruchach wojennych lub żyjących w cieniu katastrof. Tymczasem zjawisko to dotyczy także drugiego końca skali, czyli właśnie szczęścia. Po pewnym czasie przyzwyczajamy się do stanu, który jeszcze niedawno uznawaliśmy za wspaniały, za spełnienie marzeń, za dający nam ogromną motywację i energetycznego kopniaka. Ten stan osiągamy po nagłej i trwałej poprawie sytuacji. Może to być upragniony lub wręcz niespodziewany awans, fantastyczna oferta pracy, znacząco większe mieszkanie, nowy samochód, spora podwyżka, ślub itd. Początkowo przeżywamy stan euforii (bardzo krótki, bo… patrz wyżej: kaftan bezpieczeństwa), później stan szczęścia (cały czas jest super), następnie satysfakcji (już stygniemy…), by po wspomnianym „pewnym czasie” zacząć traktować to jako coś w sumie oczywistego. Coś, co nam się przecież należy, jak miska kotu, standard. Czyli wracamy do punktu zero na skali satysfakcji/motywacji i zaczyna nas coś w środku nosić. Zaczynamy się rozglądać…
Tak, tak, już słyszę pomruki „ok, może nawet ciekawe rzeczy piszesz, ale powiedz Darku w końcu jak długo to trwa?!”. Już odpowiadam – 2 LATA (w przybliżeniu i statystycznie, oczywiście). Ta liczba nie pochodzi z poradników szczęścia w weekend, nie pochodzi od guru tego i owego, nie pochodzi od coachów szczęścia (bo dzisiaj każdy aspekt życia wymaga już wyspecjalizowanego coacha, nawet zjedzenie sałatki buraczanej). Ta liczba pochodzi z regularnie powtarzanych badań naukowych oraz badań rynkowych, choćby analiz zaangażowania pracowników. W książkach np. prof. Sonji Lyubomirsky (dostępne też po polsku) pojawia się świetne sformułowanie adaptacja hedonistyczna (ewentualnie stagnacja szczęścia). Ile razy by nie powtarzano tych badań, to wychodzi, że resetujemy się po ok. 2 latach, jakiejkolwiek przyczyny by to nie dotyczyło. A co wychodzi z badań zaangażowania pracowników? Ano przypomnijmy sobie wykres całkiem niedawno udostępniony przez firmę Aon Hewitt. Znowu 2 lata i… bach! spadek z 74% na 52%, by się potem ustabilizować. No to jeszcze jeden przykład, trzeci już. Kogo uznajemy za skoczka na rynku pracy? Tego, który zmienia pracę regularnie co… ok. 2 lata. Czyli pragnienie zmiany nosi go właśnie w takich odstępach (chyba że jest po prostu tak kiepski, że go wyrzucają co chwilę, ale to inna historia). Z której strony by nie podejść, wychodzą 2 lata. Prawo fizyki może to nie jest, ale powtarzalność warta odnotowania. Bo jak już wiemy, co się z nami dzieje, to i zapanować nad tym łatwiej zamiast nerwowo i nieświadomie oddawać się popędom. Spokojnie więc po 2 latach, to tylko adaptacja hedonistyczna, nic się nie pogorszyło w Twoim życiu, jest wciąż ok, nie szarp się nerwowo i chaotycznie.
CO ROBIĆ SKORO JUŻ WIEMY, CO TO?
No właśnie, co z tym fantem zrobić? Jak żyć, panie Premierze?
Scenariusz 1: co dwa/trzy lata nowa praca, nowy model żony/męża, nowe mieszkanie, nowy samochód itd., żeby cały czas być na fali?? Ba, żeby życie chciało być takie proste… Mamy przecież okazję obserwować wielu ludzi, którzy idą tą ścieżką – celebryci, gwiazdy sportu, nuworysze (nie wszyscy oni, oczywiście) i… zarówno ich losy, jak i badania pokazują, że długoterminowo wcale nie są przez to szczęśliwsi (!). Czyli ścieżka „ciągle na fali” niekoniecznie działa. Nawet jak się popatrzy na muzyków rockowych, to się oni statystycznie jednak w pewnym momencie statkują (gwoli prawdy statystycznej powtórzę – nie wszyscy oni, oczywiście: –).
Scenariusz 2: znamy go na szczęście od ponad dwóch tysięcy lat. Podążając za Epikurem dobrze jest odróżniać potrzeby od pragnień i żyć pogodnie z tym, co spełnia potrzeby. Potrafimy już zadać właściwe pytania, na które każdy może i powinien znaleźć swoje osobiste odpowiedzi. Rzecz oczywiście w autorefleksji i zagadnieniu tzw. „dobrego życia” (o Arystotelesa chodzi, nie mylić z pieniędzmi!). Jeśli to brzmi komuś zbyt filozoficznie, to dam prosty przykład. Skoro mam smartfona, który mi w zupełności wystarcza, to po co mi jego najnowszy model, który zamiast 25 funkcji, z których nie korzystam będzie miał ich 45… A tak przy okazji – jaki jest podstawowy okres abonamentu telefonów komórkowych i wymiany tychże smartfonów? O… 2 LATA, jakiż to zbieg okoliczności, siurprajz, siurprajz: –))? A jaki jest podstawowy okres leasingu samochodów? Jakoś tak 3 lata chyba, czyż nie? Zupełnym przypadkiem okresy te wstrzeliwują się świetnie w nasz stan zaspokojenia i gwałtownie rosnącej gotowości na nowość i idące za tym wydatki…
Gdzież mi tam do Epikura i Arystotelesa oczywiście (mają dłuższe brody), ale swój drobniutki wkład w przełożenie ich nauk na język współczesnych mogę mieć. Pozwolę sobie przypomnieć mój post z metaforą „buduję katedrę / rzeźbię / zarabiam „(można kliknąć, to link: –). Toż to nic innego jak ścieżka przechodzenia od euforii przez dobre życie do frustracji i potrzeby zmiany. Oprócz naturalnej fazy „buduję katedrę!”nauczmy się doceniać i wręcz celebrować spokojniejszą, ale wciąż bardzo twórczą fazę „rzeźbię”. Szczególnie gdy na karku pojawi się już więcej lat, gdy niejedną bitwę już stoczyliśmy, gdy jakąś katedrę albo dwie udało się postawić.
KOMENTARZ KOŃCOWY
Uwaga dla porywczych czytelników – to nie jest post o tym, że nie należy dążyć do rozwoju. „Bo bez tego dążenia, panie Darku, to byśmy wciąż na drzewach siedzieli!”. Czym innym jest rozwój w sytuacji niedoboru i postęp wynikający z intelektualnej pasji poznawczej (ciekawość, a co się stanie, gdy zejdę z drzewa?), a czym innym nieustanny pęd do wzrostu konsumpcji, mimo że jej obecny poziom świetnie zaspokaja nasze potrzeby (zjadłem już owoce z dwunastu gałęzi, ale co tam, zjem jeszcze z trzynastej i… wtedy to już spadnę z drzewa na twarz). Co polecam na koniec? Oczywiście Monty Pythona, skecz zatytułowany Mr. Creosote, koniecznie w pełnej wersji ponad 6 minut. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach (!!). Moja żona nie cierpi tego skeczu…
PS A fotka na samej górze to właśnie szczęśliwy 24/7 człowiek. W sile wieku, a jego jedyny dopalacz szczęścia, to rozum. Czego każdemu życzę. No to jak długo jesteś szczęśliwy?
Powiązane wpisy
Każde czasy, to meteor (dla ich uczestników)
„Mam prawie pięćdziesiąt lat i większość życia przeżyłem w tych wiecznie niespokojnych czasach lęków i nadziei, wciąż oczekując, że pewnego razu owe czasy nareszcie się skończą. Ale teraz widzę, że
Jordan B. Peterson, „12 życiowych zasad”, recenzja
Najkrócej – rozczarowanie roku, niestety… Z rozdziału na rozdział mina mi rzedła, a lektura stawała się męką. Oczekiwałem ważkich przemyśleń filozofa, otrzymałem stek fejsbukowych haseł. Żenująca lektura, której popularność może
Syndrom oszusta: miewasz? Jak sobie radzić
Syndrom oszusta opisano w latach 70. Brak wiary w swoją wartość przy jednoczesnych zewnętrznych dowodach kompetencji. Ludzie mówią, że jestem dobry, niby są mierzalne sukcesy, awanse, nagrody, ale to pozory