Management Team – jaka piękna bajka o rycerzach

Management Team – jaka piękna bajka o rycerzach

Mawia się, że są dwa powody, dla których cokolwiek robimy. Ten, który dobrze brzmi i ten prawdziwy. Pierwszym dzielimy się z innymi. Jest oficjalny. Często nawet będąc sam na sam ze sobą przekonujemy do niego swojego rozmówcę, czyli siebie samego. Ten drugi jest przed światem ukryty. Co intrygujące, bywa ukryty nawet przed nami. Nie zdajemy sobie z niego sprawy, co okazuje się nagle, po latach. Czy to dzięki wystąpieniu wydarzeń szczególnych, zmieniających otoczenie i konfrontujących nas z sytuacją wymagającą zmiany zachowań, czy to dzięki autorefleksji lub rozmowie ze sparingpartnerem intelektualnym (najlepiej życzliwym…).

Powyższy wywód całkiem dobrze odzwierciedla status istnienia w firmach tzw. „Management Team” (MT). Uściślę, co mam na myśli. Nie chodzi o formalny Zarząd i Członków Zarządu (wpisanych do KRS i mających wynikające z tego umocowania prawne). Chodzi o poszerzoną grupę ludzi, której skład jest ustalany wewnętrznie. Zwykle obejmuje tenże formalny Zarząd poszerzony o szefów kluczowych zespołów/działów. Z moich obserwacji wynika, że sposoby działania takich grup ludzi są właśnie dwa: oficjalny, który dobrze brzmi i ten prawdziwy.

Zacznijmy od prawdziwego. Podejście członków MT jest porównywalne do traktowania władzy królewskiej przez księcia. Mam swoje księstwo, czyli zespół/dział. Odpowiadam za to całkowicie i jego wyniki są dla mnie najważniejsze. Mój system premiowy, moje cele i parametry periodycznego oceniania mnie odnoszą się właśnie do wyników działu. Mój prawdziwy wpływ na resztę firmy jest niewielki lub tak naprawdę żaden. Nawet jeśli mam w systemie premiowym procent uzależniony od wyniku całej firmy, to nie zawracam sobie tym głowy, bo realny wpływ mam tylko na swoim podwórku. Ten procent traktuję jako „Miło mieć, będzie albo nie będzie”. Może i mógłbym nawet mieć większy wpływ na całą firmę, lecz nie jestem tym specjalnie zainteresowany. Albo wręcz mi to do głowy nie przychodzi, bo nikt mnie tego nie uczył i w rzeczywistości nie oczekuje.

Czym są wtedy dla mnie cykliczne spotkania MT? Miejscem, do którego opuszczam na krótko swoje księstwo. Tam dowiaduję się, co w trawie piszczy, jakie są wieści z centrali, co mniej więcej dzieje się u innych i wracam natychmiast z radością na swoje. Mam też mniej lub bardziej klarowny cel wspomnianego dowiadywania się. Interesuje mnie to, co wpływa na mój dział i moje wyniki. Tu i teraz. Reszta to szum informacyjny i nie zawracam sobie tym za bardzo głowy. Czas przeznaczony na spotkania MT jest wyrwany z czasu mojej prawdziwej pracy, czyli zarządzania działem. Pozostałych ludzi z MT znam, potrafimy pogadać i pożartować, ale wiem o nich niewiele i bazuję w ocenie na powierzchownej opinii zabarwionej emocjami.

W takim przypadku MT to żaden „team”, oczywiście. To po prostu grupa ludzi. Łączy ich nazwa firmy, logo, uwspólnione procedury, deklaracja, że jesteśmy jedną rodziną „XYZ”. To coś na wzór drużyny piłkarskiej, w której każdy zawodnik skupiony jest na parametrach oceny swojej gry bez specjalnego wnikania, jaki jest wynik meczu. Strzeliłem gola, zrobiłem swoje, a że mecz przegraliśmy, cóż… Czasem jednak mecze wygrywamy! Obroniłem siedem strzałów, zrobiłem swoje, a że mecz przegraliśmy, cóż… Przebiegłem w sumie jedenaście kilometrów i wykonałem dwadzieścia pięć celnych podań, a że mecz przegraliśmy, cóż… Czasem jednak wygrywamy! I tak dalej.

Powyższa piłkarska metafora dobrze oddaje przyczynę istnienia tego drugiego powodu tworzenia MT, czyli oficjalnego. Celem jest wygrywanie meczów, a nie formalnie poprawna i mierzalna w Excelu gra pojedynczych gwiazd. Cóż nam po Twoich dwóch golach, obronach, kilometrach i celnych podaniach, jeśli przegrywamy mecze, tkwimy w środku tabeli pośród przeciętnych lub grozi nam spadek z ligi?! Tym bardziej, że efekt działania całej drużyny oraz całej firmy nie jest mechaniczną sumą działania poszczególnych części. Zbyt wiele jest między nimi powiązań i zbyt wiele zależy od współdziałania, by puszczać wszystkich luzem i sumować wyniki na koniec kwartału. Brzmi sensownie, prawda? Sam temu sensu nie odbieram. Wręcz przeciwnie, jestem zdeklarowanym zwolennikiem podejścia „Najważniejsze, to wygrywać mecze”. Jeśli wygrywamy, to będzie przestrzeń i na gwiazdorzenie. Jeśli przegrywamy, cóż nam po gwiazdach? W piłce nożnej już o tym wiedzą od jakiegoś czasu. Nawet tacy herosi, jak Ronaldo (zakochany przecież w sobie po sam czubek głowy), czy Lewandowski (skromniejszy) zaczynają pomeczowe wypowiedzi od „Wygraliśmy, cudownie / Przegraliśmy, na nic moje strzelanie, bo liczy się mecz”.

Z czym więc problem? No właśnie z tym, że ten drugi styl działania jest oficjalny, logiczny i do tego dobrze brzmi, za to cała firma ma mentalność i wynikającą z niej strukturę i procedury działania podporządkowane stylowi pierwszemu. Jestem księciem, to moje księstwo, a na dwór króla wpadam od czasu do czasu i niechętnie. Bo jeszcze do lochu wtrącą, głowę obetną, czy co… Moja chata z kraja.

W największym skrócie sprowadza się to do prostego pytania: gdzie jest moje kluczowe miejsce pracy? (nie o biurko chodzi).W moim dziale, czy w Management Team. Powtórzę – oficjalnie firmy deklarują to drugie. Tak naprawdę cała struktura i styl myślenia oraz działania ustawiony jest przeważnie pod to pierwsze.

Skąd mi to wszystko do głowy przyszło? Z własnych obserwacji i dziesiątek rozmów. A dzięki charakterowi pracy mam jednego i drugiego sporo. Do tego w różnych sektorach biznesu. Co więcej, pracuję z takimi zespołami. Wspieram je w realnym przechodzeniu z trybu „grupa księstw” do „zjednoczonego królestwa”. Z różnym skutkiem, oczywiście.

Fundamentem jest kwestia, czy ta konkretna grupa ludzi rzeczywiście tego chce i widzi w tym głębszy sens. Bo całkiem często wyjściowo jest jak w „Weselu” Wyspiańskiego, czyli „Dużo by już mogli mieć, ino oni nie chcom chcieć!”. Przejście między powyższymi dwoma trybami wymaga oczywiście czasu i zgrywania. Nie da się tego zadekretować z dnia na dzień. To jednak się opłaca. Nie tylko firmie. Przeszkolonym i doświadczonym w ten sposób książętom i księżnym znacznie łatwiej później zostaje się królami i królowymi. W tej, czy innej firmie. Sprawnych operacyjnie książąt jest na rynku na kopy. Dobrych kandydatów na zwycięskich królów jakby mniej. Win-win, jak to się mawia w naszym kraju.

Previous Jak koledzy pokory w pisaniu mnie nauczyli
Next Dlaczego Cię nie słuchają?

Powiązane wpisy

Przywództwo

Turkus to jeszcze biznes, czy już religia? CZĘŚĆ III

KSIĄŻKA Dariusz Użycki, „Czy jesteś tym, który puka?” dostępna TUTAJ   Czytając „Pracować Inaczej” autorstwa p. Laloux cały czas miałem odczucie, że coś fundamentalnego tutaj nie pasuje. To było tak

Przywództwo

Dokąd wysłać lidera na sensowne męki?

KSIĄŻKA Dariusz Użycki, „Czy jesteś tym, który puka?” dostępna TUTAJ (link)  Popularnym sposobem wzmacniania mentalności lidera (odwołuję się do intuicyjnego pojmowania tego pojęcia) jest poddawanie go próbom fizycznym. Oczywiście takim,

Przywództwo

Śmieszno i straszno, czyli politycy jak sowy…

Nasi politycy mądrzy i kształceni co niemiara. A to prawo uchwalą (z dziurami), a to z rozgłosem co chwila coś zaczynają (by nigdy nie skończyć), a to chętnie służą radą