Myślenie magiczne, czyli Voldemort i zakazane słowa

Myślenie magiczne, czyli Voldemort i zakazane słowa

Harry Potter jest bardzo znaną i przebogatą w wątki serią książek. Sam z ciekawości przeczytałem kilka tomów. Jak większość z nas zapewne pamięta, jedną z głównych postaci jest bardzo zły i bardzo silny czarodziej. Wręcz szef innych złych czarodziejów. Jego postać i moce budzą takie przerażenie, że aż nie wolno wymawiać jego imienia. Zamiast tego używa się sformułowania „Ten, którego imienia nie wolno wymawiać” lub prostszego „Sam wiesz kto”. By go nie przywołać. Wręcz by udawać, że go nie ma. Bo jak się czegoś nie widzi, nie mówi się o tym i udaje się, że tego nie ma, to… prawie jakby nie było. Prawie robi jednak wielką różnicę. To myślenie magiczne.

Lord Voldemort, bo o nim mowa, wcale z tego powodu nie znikał. Nie było go mniej. Było go cały czas tyle samo. I to on decydował, czy, komu i kiedy się objawi. Chowanie głowy w piasek, zamykanie oczu, czy też uznanie jego imienia za zaklęcie, którego wymawiać nie wolno nic nie zmieniało. Może i ktoś czuł się przez to nieco lepiej, ale była to typowa strusia polityka. Był to typowy przejaw myślenia magicznego. W tym przypadku rzecz w magii słów i wierze w moc zaklęć. No ale my to jesteśmy ludzie XXI wieku, latamy w kosmos, lubimy czytać fajne książki fantasy o czarodziejach i zaklęciach, ale przecież wiemy, że to tylko książki takie… A zaklęcia nie istnieją. Jak nam ktoś powie na przykład „A żebyś sczezł!” i wbije szpilkę w lalkę, to się tylko z wyższością uśmiechniemy, prawda?

No właśnie… Nieprawda. Cały czas duża część z nas wierzy w zaklęcia. Cały czas duża część z nas wierzy, że są słowa, których wypowiadać nie wolno, bo to złe słowa są i przywołują demony. Tylko że racjonalizujemy to sobie i wierzymy, że nie mamy nic wspólnego ze strusiem, czy światem tarota, wróżek i horoskopów. Kto w tym bryluje i jednocześnie narzuca nam, zwykłym ludziom, taką narrację? Korporacje i reguły ich wewnętrznego języka (nie wszystkie, oczywiście) + politycy (tutaj już większość) + rzesza trenerów/coachów/terapeutów (nie wszyscy, oczywiście, oby mniejszość). Przykłady zakazanych słów, których wypowiedzenie ma moc złych zaklęć, więc wypowiadać ich w ogóle nie wolno, mimo że istnieją w języku od zawsze? A proszę bardzo:

– konflikt

– problem

– wina

– porażka… i szereg innych.

Jak wspomniałem, te słowa istnieją w każdym języku świata. Istnieją „od zawsze”, niosą informację. Ostatnimi czasy coraz częściej wmawia nam się jednak, że one są złe. Do tego są złe zawsze, z natury, więc w ogóle nie wolno ich używać. Niezależnie od okoliczności. Zamiast nich trzeba szukać dozwolonych przez „cenzurę” zamienników albo posługiwać się opisami. No i lądujemy w „Ten, którego imienia wymawiać nie wolno” albo „Sam wiesz kto”.

Konflikt to nie musi być walka, w której ktoś ma rację, a ktoś jej nie ma. To nie musi być sytuacja, w której wystąpią zwycięzcy i zwyciężeni. Konflikt to każda rozbieżność zdań, każda odmienność koncepcji, wynikająca choćby z posiadania różnych informacji i/lub priorytetów. Mamy każdego dnia kilka/naście tego typu sytuacji konfliktowych. Po co kasować słowa z naszego języka?

Problem: „Trudna sytuacja, z której należy znaleźć wyjście / poważna sprawa wymagająca przemyślenia”. Tyle Słownik Języka Polskiego PWN. Co w tym złego? No właśnie, nic. Dlaczego czynić z tego słowa złe zaklęcie? Nie wiadomo. Pewnie żeby było miło, żeby świat był taki puszysty. Nie ma problemów, są tylko wyzwania i szanse… Nie ma konfliktów, są tylko różne narracje… Nie ma winy, jest tylko odpowiedzialność… Nie ma porażki, jest tylko nowe doświadczenie… (powiedzcie to drużynie piłkarskiej, która zdobyła doświadczenie tracąc rozstrzygającą bramkę w ostatniej minucie dogrywki). Problemy czy konflikty od tego mniejsze się nie robią, ani większe, ani nie znikają. Przegrany mecz uczy, a i owszem, ale zwycięski się od tego nie staje. Zupełnie jak Lord Voldemort.

Popełnia się tutaj istotne błędy myślenia. Po pierwsze, każdy z nas ma swoje osobiste odczucia co do siły i znaczenia poszczególnych słów. Co dla jednego niesie ładunek obojętny, drugiemu będzie się kojarzyć znacznie mocniej lub znacznie słabiej. Warto o tym pamiętać także podczas codziennej komunikacji. Szczególnie mailowej. Szczególnie w obcym języku, gdy mamy ograniczony zasób słów. Nie ma uniwersalnego i zawsze tak samo odbieranego przez wszystkich emocjonalnego poziomu słów. To samo słowo przez wielu z nas jest odbierane specyficznie. Nie ma więc uniwersalnych „zaklęć”. Ani dobrych, ani złych. Tym samym ich zakazywanie lub nakazywanie nie ma sensu.

Po drugie, decydujący jest kontekst. Kontekst, czyli kto, z kim i w jakich okolicznościach komunikuje. To samo powiedziane wśród żołnierzy na poligonie może mieć inne znaczenie i odbiór w gabinecie terapeutycznym lub w szkole. W jednej sytuacji potoczne i jednoznaczne sformułowanie „Dałeś ciała, przegrałeś” jest czymś oczywistym. Bo odbiorca np. wie, że dał i przegrał, a samo sformułowanie jest w codziennym użytku. Słyszy je często i też się nim posługuje. Ufa rozmówcy, jego intencjom, przechodzi nad tym do porządku dziennego, wyciąga naukę i działa dalej zgodnie współpracując z tym, który wspomniane sformułowanie wypowiedział. Dla kogoś z zaburzeniem samoakceptacji będzie to brzmiało nieomal jak wyrok śmierci i banicja z grupy. Czy to oznacza, że nikomu, nigdy i w żadnych okolicznościach nie można powiedzieć „Dałeś ciała”? To oczywiste pytanie retoryczne. To nic innego, jak nakładanie samemu sobie kagańca. Rzecz w tym, by zważać na kontekst.

Tak samo działa to w drugą stronę, czyli w przypadku pochwał. Jednemu wystarczy powiedzieć „Dobra robota” i przyjmie to jako wystarczające mu uznanie. Drugi potraktuje to jako zdawkowy i pusty komplement, bo potrzebuje usłyszeć dużo więcej, by osiągnąć stan zadowolenia i poczuć się docenionym. Trzeci uzna to nieomal jako obietnicę awansu i podwyżki. Sprawa robi się jeszcze bardziej skomplikowana, gdy nałożymy na to kontekst różnic kulturowych. Przypomnę choćby dosyć popularny w sieci przykładowy dialog Anglika i Holendra z wyjaśnieniami, co jeden naprawdę przekazuje, a jak drugi to rozumie.

Nie bójmy się słów, które istnieją w języku polskim. Słowa to nie zaklęcia. Oczywiste, że mogą wspierać i mogą ranić. Decydujące jest nie samo słowo, bo to nie zaklęcia z bajek, wierzeń voodoo, czy średniowiecza. Decyduje wspomniany kontekst użycia słów oraz indywidualne i grupowe odczucie co do siły jego znaczenia.

Porzućmy myślenie magiczne. Nie bójmy się słów typu „konflikt / problem / porażka / wina” itd. One występują w języku polskim (innych językach także) i niosą informację. Używałem ich, używam, używać będę. Mając na uwadze, do kogo i w jakich okolicznościach mówię. Zwracając uwagę na reakcje rozmówcy, jego uczucia, potrzeby i nie bojąc się wyjaśniania moich intencji w ramach otwartej komunikacji.

Żaden tam „Sam wiesz kto”, tylko Lord Voldemort. Odwagi w posługiwaniu się językiem. By język giętki nie musiał być jednak aż za bardzo giętki. Myślenie magiczne? Nie, dziękuję.

Previous WEBINAR - jak pogłębiać relacje w czasach izolacji
Next Robisz zasięgi i rozpoznawalność i... co dalej?

Powiązane wpisy

Komunikacja

Networking – klucz uniwersalny, czy marny wytrych?

Networking to słowo bóstwo. Tak, jest bardzo ważny. Ba! Wręcz kluczowy. Z jakimkolwiek zagranicznym kolegą po rekruterskim fachu bym nie rozmawiał, na pytanie „jak najczęściej znajduje się u was pracę?”,

Komunikacja

Quasi-posty cz.1: „To tylko dzisiaj”

Wiadomo, LinkedIn to portal dla profesjonalistów, same merytoryczne posty lecą, publikowanie innych to nie honor. My się tego trzymamy, bośmy profesjonalni, a nie jakieś fejsy czy tikitaki robić i zdjęcia

Kariera

Jak poskromić rekrutera – rozmowa rekrutacyjna na zimno

Rozmowa rekrutacyjna to wydarzenie, które obrosło wieloma mitami. Niesie duży ładunek emocjonalny. Najczęściej spotykają się wtedy dwie nieznające się wcześniej osoby i do tego od razu dyskutują o bardzo ważnym