
Coaching – dokąd doszliśmy?
Z ukochanego przeze mnie gotowania w głowie (własnej) zaczyna się rodzić kolejna seria postów tematycznych. Obok wciąż rozwijanych cyklów poświęconych Autorefleksji, Przywództwu, Komunikacji i Rozwojowi otwieram dziś następny – Coaching (docelowo nieco szerzej, ale zacznijmy od tematu cząstkowego). Temat coraz bardziej drażliwy i chyba coraz smutniejsza to historia, niestety… Dlaczego drażliwy i smutniejszy? Cóż, pojęcie „coaching” na naszych oczach w stosunkowo krótkim czasie przeszło pełną historię produktową. Od początkowej tajemniczości, rosnącego zainteresowania i fascynacji, przez wdrożenie do codziennej metodyki wielu firm, po upowszechnienie także na rynku odbiorcy indywidualnego, aż po jego spłycenie i zbanalizowanie przez dodawanie coraz to nowych i zawężających określeń (coaching życia, pracy, wypoczynku, diety, oddychania, odchudzania, awansowania, zarządzania, kariery, uwodzenia, głosu, rodzicielstwa, języków obcych itd. itd…). Bierze się to z błędnego założenia, że można wyodrębnić jedną aktywność człowieka i usprawniać ją bez powiązania z całą resztą. To tak jakby leczyć tylko jeden organ bez żadnej refleksji, jaki jest stan pozostałych i jak na nie to leczenie wpłynie. Co zresztą nawet niektórym lekarzom się zdarza… Do tego cały czas w bardzo powszechnym pojęciu coaching jest workiem, do którego wrzuca się także szkolenia, różne terapie (te prawdziwe i te szarlatańskie), mentoring i doradztwo. Jeżeli mimo kilkunastu lat upowszechniania pojęcie jest nadal tak wieloznacznie czyli mętnie rozumiane, to można to uznać za porażkę. Coś poszło nie tak.
Bariera wejścia do omawianej profesji okazuje się na tyle niska, a pozorna atrakcyjność bycia coachem na tyle duża, że jakby dziś wskazać człowieka na ulicy, to jest całkiem prawdopodobne, że trafi się na coacha. Tutaj mogą się podnieść głosy, że bariera wcale nie taka niska, bo certyfikaty (oraz certyfikacje), bo superwizje, bo spisane i kontrolowane standardy działania itd. Brzmi to dobrze i za te wysiłki twórcom ww. elementów oddaję szacunek. Jest w to zaangażowanych wielu wspaniałych ludzi. Ale… na co dzień jednak raczej słabo to działa. Odnoszę przemożne wrażenie, że samo produkowanie coachów stało się po prostu dobrym biznesem (opłaty za studia, kursy i certyfikaty nie są niskie). W latach powojennych mawiało się, że „nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera”. Teraz do chęci szczerej dodaje się stosowną opłatę i mamy wyprodukowanego coacha. Spotykam czasem takich nawet pełnych entuzjazmu ludzi i często zastanawiam się, kto i dlaczego zrobił tej osobie krzywdę utwierdzając ją w przekonaniu, że jest coachem. Dobrym oczywiście, bo ma stosowny „certyfikat” wydany przez jakąś organizację, często o szumnej nazwie, najlepiej zawierającej słowo „instytut” lub podobne. Co gorsza, ta osoba za chwilę może zacząć robić swoją działalnością krzywdę innym ludziom, bo to nie jest aktywność bez ryzyka szkodzenia. Cóż z tego, że w dobrej nawet wierze… Te uwagi odnoszą się na razie tylko do sfery oficjalnej i w pewien sposób nadzorowanej (czy aby na pewno?) przez międzynarodowe organizacje. Ale to przecież tylko część rynku. Istnieje jego inny ogromny kawałek, poza obiegiem struktur ICF, ICC itp. Tam słowo coaching odmieniane jest we wszystkich przypadkach i wystarczy już jedynie chęć szczera, by nazwać się coachem „czegośtam” i zacząć działać. Podobnie jak z gabinetem wróżki Hermenegildy. Z identyczną zresztą skutecznością. Stąd właśnie bierze się moja smutna refleksja dotycząca narastającej dewaluacji pojęcia i profesji coachingu. Pojęcia, które budzi u rosnącej liczby osób coraz większy dystans. Szczególnie w środowiskach biznesowych, tak mi bliskich. Dystans ten pogłębia chaos w samym stosowaniu tegoż słowa na „c”. Jest ono nadużywane i w ogromnej części mylone z byciem po prostu trenerem (no bo w sporcie trener = coach…). Wystarczy zajrzeć do niemal każdego CV. Banalnym i pustym standardem jest wpisywanie frazy o byciu coachem swojego zespołu, co z prawdziwym coachingiem nie ma i nie może mieć nic wspólnego. Ba, wobec opisanych powyżej procesów rodzi się już pytanie, czym jest ten „prawdziwy” coaching, czyli… gdzie jest granica między owym prawdziwym i całą resztą. Wydaje się, że jest ona niezwykle rozmyta, co jest złym znakiem. Tym bardziej, że sporo nawet certyfikowanych coachów podkreśla w swoich notkach biograficznych stosowanie także innych metod, które uznawane są za czysto parapsychologiczne, a ich udokumentowana wartość terapeutyczna jest wręcz niższa niż dobra rozmowa z przyjacielem przy kawie (są za to o niebo droższe niż kawa). Choć sprzedają się dobrze, oczywiście, tak jak wszelakie paraleki. No to jak to jest, jednego dnia jestem szarlatanem i wróżką, by nazajutrz być „poważnym” coachem i tak na przemian? Czy nas dwóch jest, czy ja jeden…
Ale to, czy sam coaching zmierza w kierunku religii i kultu cargo będzie już tematem innego postu. Na tym etapie bardziej zależy mi na wskazaniu rosnącej dewaluacji tego pojęcia. A że ono samo broni się niemrawo i jest tak łatwo trywializowane może budzić wątpliwości co do jego siły wynikającej twardego rdzenia opartego na wiedzy. Samo sygnalizowanie problemu to oczywiście za mało. Należy być nastawionym na szukanie rozwiązań. Na podobieństwo innych sektorów biznesu być może krokiem we właściwym kierunku mogłoby być np.:
– zastrzeżenie określenia coaching tylko do jasno zdefiniowanego i ograniczonego procesu
– znaczne wydłużenie czasu pobierania nauk i udokumentowanego zdobywania doświadczeń przed jakąkolwiek certyfikacją (jak znaczne, ba, do dyskusji).
Wtedy cała ta otoczka odchudzania, oddychania, odżywiania, uwodzenia, wypoczywania itd. wróciłaby na swoje miejsce, bez mącenia ludziom w głowach. Miejsce wciąż przydatne zresztą, ale… dietetyk brzmi równie dumnie, jak coach, więc niech pozostanie dietetykiem. Odsiałoby to też masę przypadkowych entuzjastów nie rozumiejących ile pracy nad samym sobą należy nieustająco wykonywać przed zwróceniem się z ofertą pomocy innym. No i łatwiej byłoby się wtedy zająć analizą coachingu, miarami jego przydatności i zastosowaniami. Bo i tutaj wcale nie jest wszystko jasne. Ale o tym to już w kolejnych postach. W następnym zajmę się kwestią, czy coaching jest dla każdego?
PS A jak się ma do tego zdjęcie na samej górze? Ano, jak się wkracza na śliski teren, to trzeba pamiętać, jak łatwo się wywrócić… Ale zawsze z uśmiechem na ustach :-).
Powiązane wpisy
Legal MBA – studia dla prawników 09-12.2019
W dniach 27-28 września 2019 będę miał niewątpliwy zaszczyt i intelektualną radość prowadzenia zajęć podczas 3. edycji Legal MBA. Jest to program edukacyjny wspierający rozwój kompetencji biznesowych prawników. Organizatorami są
Wystąpienie – scenariusze rozwoju AI/SI
W dniu 6 czerwca 2019 miałem zaszczyt wystąpić na dorocznej konferencji Credit Risk 2019. Organizatorem był Polski Instytut Credit Management (PICM), a jej miejscem Kraków. Jednym z istotnych wątków była
Co liderki zrobiłyby inaczej zaczynając od nowa?
Kilka lat temu miałem zaszczyt przeprowadzić kwestionariusz rynkowy wśród polskich menedżerek. Piszę o zaszczycie, gdyż towarzystwo moich partnerów było niezwykle zacne: PWNet (Polish Professional Women Network), PwC, White & Case