Moich 5 zasad działania w LinkedIn (i nie tylko)

Moich 5 zasad działania w LinkedIn (i nie tylko)

Niedawno pozwoliłem sobie umieścić krótki post podsumowujący w 5. punktach moje osobiste zasady udziału w codziennym życiu społeczności LinkedIn. Był to w najprostszej (celowo) postaci spersonalizowany kodeks pozwalający mi nawigować przez toczone dyskusje, nieraz bardzo zażarte. Jego wartość sprawdza mi się szczególnie w chwilach zwątpienia lub… podniesionego ciśnienia, o co przecież nietrudno :-). Wtedy zamiast natychmiastowego stukania w klawiaturę pod wezwaniem „zaraz ci draniu pokażę”, biorę głębszy oddech i odchodzę od klawiatury, by dać sobie czas na przełączenie się z emocji na rozum. Ten czas pozwala mi także wrócić do przypomnienia sobie własnych przecież zasad, by potem wrócić także do dyskusji. Już z umysłem czystym, spokojnym i po zastanowieniu się, o co rozmówcy może chodzić i jak udzielić krótkiej, prostej i rzeczowej odpowiedzi (co wcale proste nie jest, w odróżnieniu od lania wody). A najlepsze jest to, że dzięki samodyscyplinie w stosowaniu się do tych 5 zasad coraz rzadziej muszę w ogóle z racji emocji odchodzić od klawiatury. Bo umysł spokojny jest przez cały czas, nawet gdy z drugiej strony lecą noże, granaty i oskarżenia o hejt (którego jedynym przejawem jest moja czelność posiadania innego zdania…).

Wspomniany krótki post spotkał się z dużym odzewem. Po 48 godzinach miał blisko 35 tysięcy odsłon i bardzo wiele komentarzy wsparcia. To cieszy, bo jest sygnałem jak bardzo kultura prowadzenia dyskusji wielu z nas leży na sercu. Post, jak to post, rzecz ulotna. Wprawdzie miał dużo odsłon, bo po miesiącu ponad 75 000, ale przeminął już z wiatrem. Żył i tak dłużej niż średnia linkedinowa, bo do samego końca naliczania przez system statystyk miał wciąż nowych czytelników (właśnie miesiąc; bo później LI przestaje podawać dane). Postanowiłem więc wspomniany kodeks rozbudować o komentarz i zawiesić jako regularny i cały czas dostępny artykuł. Przede wszystkim dla… siebie, by ostatecznie uporządkować i zdyscyplinować myśli. Ale też z nadzieją, że może stanowić inspirację dla innych do własnych przemyśleń i definiowania „co, jak i po co tutaj robię”. Tutaj, czyli w LinkedIn, bo nie jest to odpowiedź na pytanie „jak żyć?”.  No to przejdźmy do owych 5. zasad.

1) Każdy uczestnik dyskusji ma dobre intencje

Co to znaczy „dobre”? Nie musi chodzić od razu o przemożną chęć czynienia dobra i niesienia światu pomocy. Aż taka naiwna to ja nie jestem :-). Ale jestem przekonany, że rozpoczynając dowolną wymianę zdań nikt nie ma od początku zamiaru, żeby szkodzić, wywoływać konflikty i denerwować innych. Wychodzę z założenia, że każdy z tych aktywnych chce się po prostu podzielić swoją opinią (to mniej ważkie), doświadczeniem (o, bardziej ważkie) lub wnioskami z tego doświadczenia płynącymi (najbardziej ważkie). Ktoś, kogo intencją od samego początku byłoby wywoływanie konfliktów i celowe negowanie wszystkiego, obrażanie innych itd. zapewne musi być psychopatą. A psychopatów jest statystycznie jednak mało. Poza tym LinkedIn akurat nie jest najlepszym dla nich miejscem. Dużo łatwiej im działać w zwykłej i bardziej masowej przestrzeni internetowej, gdzie tematyka dla hejtu i jątrzenia jest znacznie szersza – polityka, piłka nożna, celebryci wszelakiej maści oraz maść na halluksy, sportowcy, samochody, moda itd.. Stąd właśnie biorą się częste apele, by nie przenosić wszystkich tych tematów do LinkedIn. Nie o kastową czystość tu chodzi, a właśnie od odsianie tego wszystkiego, co w prostej drodze prowadzi do pauperyzacji przestrzeni, bezsensownych naparzanek o wyższości Realu nad Barceloną i odwrotnie, pretensjonalnych zachwytów nad urodą kotka, pieska, czy zachodu słońca oraz używania na potęgę infantylnych emotikonów… Poza tym zwykła przestrzeń internetowa zapewnia anonimowość i w to psychopatom prawdziwym oraz zwykłym hejterom graj. W Linkedin działa się z pozycji własnego profilu, z imienia i nazwiska, co jest pozytywnym filtrem.

Podsumowując – statystyka i charakter przestrzeni LinkedIn nam sprzyja. Mimo dużej aktywności nie natrafiłem jeszcze na działania psychopatyczne (choć ludzi sfrustrowanych trochę jest, ale to ich problem, jak tę frustrację wyrażają, nie mój…). Tym samym bardzo zdrowe i statystycznie prawdziwe jest założenie, że człowiek po drugiej stronie jest OK. Zaczynając dyskusję broń mam schowaną, poza zasięgiem ręki, a słońce świeci dla nas wszystkich tak samo. Na twarzy gości uśmiech i życzliwość, a nie wyszczerzone kły. Tak też wyobrażam sobie „rozmówcę”. Zaczynając dyskusję mam czysty spokojny umysł i jestem ciekaw, czego się dowiem. Ale o tym już mówi kolejny punkt.

2) Każdy ma kawałek wiedzy/doświadczenia, którego nie mam ja

Dużo czytam. Od „zawsze”. Są to bardzo różnorodne książki i trochę się już tego nazbierało. Dzięki temu już w młodym wieku zacząłem coś niejasno przeczuwać, a później sobie to coś zwerbalizowałem w następujący sposób: w każdej książce jest chociaż jedno zdanie, którego nie ma w żadnej innej. Oczywiście na gruncie czystej matematyki to zdanie jest nie do obrony. Ale nie o matematykę tu chodzi, a o ważną myśl. Myśl, która czyni umysł otwartym na inspiracje z każdej strony, w każdym miejscu i na bardzo różne sposoby. Nie ma książek całkowicie bezwartościowych. Nawet jeżeli czyjeś wywody (zawodowe, czy literackie) są bezsensowne i grafomańskie, to mogą one wywrzeć na mnie wpływ „nie wprost”, budząc po prostu skojarzenia i wywołując twórcze już i ważne ciągi myślowe. Poza tym, żeby odróżnić grafomaństwo od dzieła zacnego… trzeba znać oba.

Teraz dużo łatwiej zrozumieć istotę Punktu 2. Co więcej, tutaj już w zgodzie z logiką i matematyką używam słowa KAŻDY. Częstym błędem jest uznawanie za ciekawe i wartościowe tylko doświadczenia „wielkie”, wpływające na całe firmy, kraje, kontynenty, kosmos. Bez przesady… Nawet jeżeli ktoś brał udział w kolejnym ze stu milionów kwadrylionów procesów wprowadzania nowego produktu, to NA PEWNO w tym jego procesie, w tej jego firmie, z tym jego produktem, jego klientami i w tym konkretnym otoczeniu rynkowym (itd.) wydarzyło się coś niepowtarzalnego. Tym czymś niepowtarzalnym są choćby konkretne liczby opisujące ten proces. Co było do okazania… Co ciekawe, bardzo często ludzie sami nie zdają sobie sprawy, jak ciekawe i na swój sposób wyjątkowe rzeczy robili, bezmyślnie deprecjonując swoje doświadczenie. KAŻDY ma coś niepowtarzalnego, a dyskusja daje szansę by to poznać. Choćby to był drobny puzzelek, może to być ten właśnie, który nasze życie odmieni, albo chociaż trochę wzbogaci twardą wiedzę „jak to robią inni”.

3) Razem szukamy odpowiedzi na nurtujące nas pytania

Po lekturze punktów 1 i 2 dalszy ciąg logiczny jest łatwy do przewidzenia. Jeżeli on jest OK. i wie/przeżył coś ciekawego, czego ja nie znam, to naturalnym krokiem jest chcieć jest to poznać. No bo jeżeli nie chcesz poznać, to Cię nie ma w dyskusji, czyli nie dla Ciebie ten artykuł, więc go nie czytasz. A jeżeli czytasz, to jednak dla Ciebie. Można to zrobić na dwa sposoby. Sposób 1: podłączyć go do prądu i wydobyć torturami (przypalanie ogniem też działa). Sposób 2: współpracować. Wybieram to drugie, choćby dlatego że nie mam technicznych możliwości podłączania wszystkich do prądu. Wchodzi tutaj do akcji fundamentalne prawo komunikacji Grice’a. Zacytuję za prof. Tokarzem: „konwersacja jest rodzajem ludzkiej współpracy, o której prawidłowym przebiegu decyduje racjonalność uczestników. Współpraca może być racjonalna tylko wtedy, gdy posunięcia uczestników są w jakimś stopniu przewidywalne. Przewidywalność zaś oznacza istnienie reguł, których ludzie muszą się trzymać, jeśli chcą uchodzić za rozsądnych” (podkreślenia moje). Lepiej bym tego nie ujął. Tym bardziej, że dzięki temu płynnie przechodzimy do zasady numer 4.

4) Nie każdy jest mistrzem słowa; szukam intencji i myśli ukrytej za słowami, a nie skupiam się na samych słowach, czasem niedoskonałych

Skoro komunikacja jest formą współpracy, to jej elementem jest także wysiłek wkładany w chęć zrozumienia intencji rozmówcy. Słowa bywają ułomne, szczególnie gdy są to tylko słowa pisane. Nie widzimy partnera, nie mamy całej otoczki związanej z niewerbalnym wyrażaniem emocji. Do tego dominuje z oczywistych względów forma krótka, wręcz skrótowa, takie dłuższe smsy niemal. Znamy to przecież także ze swojej pracy. Ileż to nieoczekiwanych konfliktów wywołuje korespondencja mailowa właśnie z wyżej wymienionych przyczyn. Obie strony chcą dobrze, a po dwóch mailach niemal wojna światowa wywołana. Szczególnie gdy dołożymy do tego jeszcze język obcy. Niby wiemy to wszystko, ale gdy przełączamy się z trybu „maile w pracy” (szkolili nas trochę, wiemy o co chodzi) na tryb „dyskusja w LI” rozum i pamięć często nam odbiera. Rozum skręcamy na min, emocje na maks. Jeżeli rozumiemy już istotę punktów 1, 2, 3, to powinniśmy umieć skoncentrować się na myśli, którą nam ktoś przekazuje, a nie na samej formie. Wyższa szkoła jazdy, to umieć to robić nawet gdy druga strona sama już weszła na wysoki poziom emocji. Bo nawet będąc już nieuprzejmym i konfliktowym ten ktoś cały czas może mówić wcale niegłupie rzeczy! Staram się wtedy cały czas obie sfery oddzielać. Sferę emocji świadomie i konsekwentnie ignorować, ewentualnie obracać w żart, nawet autoironiczny i zostawiający drugiej stronie furtkę na zachowanie twarzy i wspólne ogłoszenie remisu. Jednocześnie konsekwentnie cały czas podtrzymuję wątek merytoryczny, szukając tego, co nas łączy, by na tej podstawie jasno określić też, gdzie różnimy się opiniami. No i rozstać się w zgodzie. Nawet się różniąc. Czy mi się to zawsze udaje? Oczywiście, że nie zawsze. Czasem lepiej, czasem gorzej, ale żeby tak w ogóle, to już niezwykle rzadko. Dzięki temu mam wciąż poszerzające się grono kontaktów, od których mogę się dowiadywać nowych rzeczy oraz liczyć na ich merytoryczne uwagi do moich treści, nawet jeśli bardzo się różnimy. Czysty zysk i do tego nie wydzielam za dużo żółci, bo to niezdrowe. O kwestii żółci mówi już z kolei zasada numer 5.

5) Jeżeli pomimo punktów 1-4 ktoś za mocno włącza emocje i przechodzi w tryb „kłótnia”, wychodzę z dyskusji najpóźniej w 3 kroku

W wielu toczonych via LI dyskusjach widoczna jest dominująca potrzeba odniesienia zwycięstwa. To zwycięstwo mierzy się bardzo często „ostatnim słowem”. To trochę tak jak na wojnach toczonych od czasów zamierzchłych – czyje pole bitwy po walce, ten wygrał, kto pole bitwy opuścił, ten przegrał. Co to oznacza w naszej praktyce? Ano to, że merytoryczna część wymiany zdań kończy się dosyć szybko, a mimo to „dyskusja” trwa i trwa. Celowo ująłem słowo dyskusja w cudzysłów, bo im dłużej to trwa, tym bardziej okładanie się przypomina, a nie rozmowę. Do tego z każdą pętlą ja-ty-ja-ty emocje rosną, a rozum się kurczy. Dowiedzieć się już nic nie dowiesz, ale ostatnie słowo/pole bitwy będzie moje… Sens i pożytek z tego żaden. Co gorsza, mamy już na oku tego drugiego „głupka” (on o nas myśli tak samo, oczywiście) i gdy znowu kiedyś trafimy na to samo forum, to rozum nam odbiera od razu, bo mamy rachunki krzywd w pamięci. Wtedy już w ogóle nie ma znaczenia, co ten ktoś pisze (choć być może nawet bardzo mądrze), bo my po prostu musimy mu dołożyć dla zasady. Przesadzam? Oj, chyba nie…

Radzę sobie z tym w prosty sposób. Po pierwsze – to nie pole bitwy, po drugie – nie mierzę swojego sukcesu ostatnim słowem i nie jest mi to potrzebne (w swoich oczach jestem wystarczająco mądry, wysoki, przystojny i nie musze tego udowadniać całemu światu w każdej minucie, a już najmniej „ostatnim słowem”…), po trzecie – widząc zanikanie argumentów merytorycznych kosztem emocji i agresji rozmówcy, wychodzę z dyskusji w trzecim kroku. Tak, po prostu przerywam, bez pogrożenia pięścią i komentarza w stylu „a u was Murzynów biją!”. Czasem dodam tylko kończące podziękowanie za rozmowę, czasem nawet nie, jeśli rozmówca już tylko obrażał. Zapewniam, że oszczędza to wiele zbędnych emocji, życie jest prostsze i zdrowsze. Tyle że trzeba być konsekwentnym i pilnować się – samemu pisać merytorycznie i widząc pierwsze oznaki bójki, odejść bez bójki. Ma się też dzięki temu znacznie więcej przyjaciół w przestrzeni LI, bo… niszczymy w zarodku kreowanie wrogów.

W tym miejscu przychodzą mi do głowy aż trzy cytaty. Pierwszy pochodzi od Artura Schopenhauera: „Dyskusja czasem i uczciwego czyni niesprawiedliwym i złośliwym. Przerwijmy zatem”. Czyż nie wspaniały? Drugi jest już rodzimego pochodzenia: „Albercik, wychodzimy!”… Trzeci jest bliższy wszystkim chłopakom i dziewczynom po wojsku oraz miłośnikom filmów wojennych: „Roger. Out”. Wszystkie trzy pozwalają w szyku i bez strat w ludziach opuścić pole walki bez oglądania się na przebrzmiałe średniowieczne tradycje.

Wszystkie 5 zasad działania w LinkedIn są niezwykle przydatne i sprawdziły się w zastosowaniu.

PODAJ DALEJ, uzupełnij :-).

Previous Scenariusz kariery nr 2 – Głaz Narzutowy
Next Scenariusz kariery nr 3 – Hodowla

Powiązane wpisy

Komunikacja

Niedoszłego klienta historia prawdziwa

Zostałem kiedyś zaproszony przez dużą firmę na rozmowy. Zarząd doszedł do wniosku, że pod pewnym względem odstają od trendów społecznych, co z kolei może kształtować niepożądany wizerunek firmy. Zostałem polecony

Komunikacja

Z podręcznika rekrutera i rekrutowanego cz.5

Miękkie dane. Tzw. miękkie dane… też są twarde. Powinny bazować na, niespodzianka!,  danych, nie na ogólnikowych zapewnieniach, choćby te zapewnienia wynikały z głębokiego przeświadczenia i dobrej woli. Dane pochodzą z

Komunikacja

Troll, czyli mroczne skutki zabawy w głuchy telefon

Jak każdy z nas wchodzę od czasu do czasu w dyskusje inspirowane postami LinkedIn. Całkiem często zaczynają się te posty od sformułowania typu „najnowsze badania pokazują…” albo „badania sugerują…” i